|
Orczyk grzecznie czeka na otwarcie |
Nie mam zasadniczo zwyczaju ujawniać tajemnic z pracy zawodowej, nawet jeśli pewne zdarzenia miały miejsce dawno temu, w każdym razie na pewno nie z nazwiskami i lokalizacją. Niemniej czasem w jakimś tekście opiszę sytuację, którą moi byli współpracownicy w lot złapią, gdzie miała miejsce. Tym razem też posłużę się podobną techniką.
Zdarzenia miały miejsce w korporacji międzynarodowej w jej oddziale East Europe, czyli polskim, czytaj: prowincja.
Przyjmijmy dla potrzeb tekstu, że korporacja nosiła nazwę Korpo. Znów może się trafić pewna grupa znajomych, która z szybkością wprowadzania przez rząd bezprawnych rozporządzeń łamiących gospodarkę załapie co zacz, ale na to nie poradzę. Nikt nie może mi zarzucić osobistego, hmmm, znieważenia, czy czegoś podobnego.
Narada dyrektorów
Narady w Korpo zasadniczo odbywały się w międzynarodowym języku Korpo, czyli angielskim. Podobnie w tymże języku przygotowywane były wszystkie materiały, raporty i analizy. W tej konkretnej naradzie uczestniczył Anglik, Fin, Szwed i sześciu Polaków. Trwała dyskusja na temat strategicznych kierunków, w których podążać miała firma lub dotyczyła jakiejś innej kwestii o równie znikomej istotności, już nie pamiętam dokładnie.
Trwa dyskusja, prezentacje, przemówienia, oczywiście po angielsku. Nagle:
— Drrr...— zadzwoniła komórka Nigela. Po czym przeprosił on pozostałych zebranych: — Wiecie, ważna sprawa, muszę wracać do Londynu natychmiast — i udał się w kierunku wyjścia bez pożegnania, zbierając po drodze laptopa, z którego zasadniczo nie korzystał, ale go miał skoro wszyscy mają, wielką jak talerz odznakę West Ham United, z którą się nie rozstawał, i angielską dumę, którą prezentował zawsze bez względu na okoliczności.
Nie minęło dziesięć minut jak inne równie ważne sprawy wymiotły z sali kolejno Mattiego i Svena. Obu wezwały ich sekretarki, przy czym Sven po czasie tak polubił tę swoją, całkiem ładną i sprytną blondynkę, że potem dla niej rzucił swój szwedzki głos feminizmu, w kręgach firmowych zwany potocznie Pasztetem. Ale to temat na inną opowieść.
No i tak się złożyło, że na sali pozostało tylko sześciu Polaków, samych koleżanek i kolegów z miejscowego oddziału. Oczywiście kontynuowano naradę. A jej treść była tak rozpędzona, a przyzwyczajenia tak ugruntowane, że przez pozostałe pół godziny prezentacja i dyskusje odbywały się w języku ... angielskim.
Projekt cen wewnętrznych
Ta sama międzynarodowa Korpo wymyśliła projekt raportowania cen wewnętrznych na bazie jakichś rynkowych wskaźników. Projekt sprowadzał się do ściągnięcia z netu z tysiąca danych statystycznych, nałożenia tych danych na tysiące wewnętrznych czynności i wpisania wszystkiego do odpowiedniej rubryki formularza, którego jednolitości Korpo strzegła, niczym dziś posłowie partii rządzącej strzegą informacji o tym, co się dziś dzieje w Wiśle, przed wiedzą samego Prezesa. Bo co by było, gdyby się dowiedział, że panuje anarchia, że tysiące ludzi jeździ na nartach i w dodatku ... je na miejscu kotlety, mimo, że On tego zakazał. W razie czego relacji z Wisły nie ma też w TVP. Puszczono tylko pokazówkę z Rybnika:
— Patrz, Prezesie! Jeden klub otwarli i jak ich spałowaliśmy!
— Dobrze, dobrze, tak trzymać! Dajcie tę podwyżkę w policji i działajcie tak dalej, towarzysze!
|
Wisła Nowa Osada 1 lutego 2021 r. |
Ale do rzeczy. Projekt, w samej idei zasadny, został określony jako
strategiczny i był tak skomplikowany (czym stanowił zaprzeczenie zasad controllingu), że wyciąganie wniosków z niego było – na zdrowy rozum – kompletnie niemożliwe. Ale uruchomiono machinę biurokratyczną i ta trwała. Trwała miesiąc, dwa, rok. Po jakimś czasie tylko tak zwane
feedbacki przestały spływać.
Aż pewnego dnia ja, jako szef miejscowej komórki składającej te raporty, wydałem polecenie moim pracownikom:
— Słuchajcie, kochani, przygotujcie w tym miesiącu te raporty, ale ich nie wysyłajcie w terminie. Jak się upomną, wyrazimy zdziwienie, sprawdzimy maile, powiemy, że faktycznie zapomnieliśmy i natychmiast wyślemy, ale tylko i wyłącznie w takim wypadku.
Okej?
Tak się złożyło, że nikt nie zadzwonił. Ani w tym miesiącu, ani w następnym, ani nigdy. I w ten sposób wielki projekt w polskim oddziale legł w gruzach. Na poziomie
centrali on legł w gruzach z całą pewnością wcześniej, ale kierownictwo zapomniało o tym poinformować
prowincję. Zrobiło tak z dwóch przyczyn:
a) dla utrzymania standardów dyscypliny swoich podwładnych;
b) aby broń Boże nie przyznać się do błędu.
Wnioski
Tak też jest z tą pandemią. Kierownictwo położyło już na niej krzyżyk. Nie da się więcej kasy nadrukować, obostrzenia zostały wprowadzone tak niechlujnie, że to one, a nie wyciągi w Wiśle, łamią prawo. Rząd jeszcze nadrabia butą, arogancją i straszeniem, ale to już nie działa. Zresztą rząd sam potwierdza analizę prawną własnych działań, strasząc przedsiębiorców odebraniem środków z pe-ef-erowskiej tarczy dwa-zero, bo tamże do umów wprowadził stosowne zapisy. Przyznaje tym samym, że obowiązku stosowania obostrzeń przez przedsiębiorstwa, które skorzystały z tarczy jeden-zero, nie ma jak wyegzekwować, bo tamże w umowach nic na ten temat nie było, a ... akty prawne są bezprawne.
Kolejny problem polega na tym, że społeczeństwo, poza dość solidną ilościowo grupą emerytów, już nie boi się wirusa. Bało się, oj tak, w marcu, teraz się nie boi. Za to ma serdecznie dość ograniczeń. Do tego te ograniczenia są wprowadzane tak wybiórczo i kompletnie bez uzasadnienia, że na dłuższą metę są nie do utrzymania. Jest jeszcze do rozważenia wariant siłowy, czyli policyjno-wojskowa walka z narodem, są zwolennicy tego wariantu, ale w praktyce jest on nierealizowalny. Poza może jednym lub dwoma oddziałami, żaden policjant czy żołnierz nie pojedzie do Wisły pacyfikować tysięcy narciarzy i ludzi jedzących kebaby wbrew nielegalnemu prawu.
Jest więc tak, że centrala już położyła krzyżyk na pandemii, tylko – jak tej historii o projekcie cen wewnętrznych – zapomniała o tym powiedzieć prowincji. I nie powie, w każdym razie otwartym tekstem, nie ma bowiem w tym żadnego interesu. Warto przećwiczyć społeczeństwo, ponadto:
— Przecież nie przyznamy się do błędu — zostanie wyciągnięty słuszny wniosek.
Będzie więc powolne luzowanie, stoki zostaną otwarte w marcu, jak już śnieg stopnieje, norki wybite, aby Prezes był zadowolony, restauracje otwarte z jakimś niesamowitym reżimem sanitarnym, którego nikt normalny nie będzie przestrzegał, a maski będziemy nosili tak długo, aż sami ich nie zdejmiemy i nie zorientujemy się, że ... nikt już za ich nienoszenie nie ściga. Bo oficjalnie przepis może nie zostać zdjęty nigdy, jak w tym projekcie.
Oczywiście interesu szkoda. Niemniej:
- Nie da się dalej stręczyć szczepionek, których nie ma, a zanim będą, naród będzie na wakacjach i będzie miał te szczepionki w ..., no wiecie gdzie.
- Nie da się dalej budować szpitali covidowych bez przetargu, zamawiać tysiące respiratorów (nie jestem pewien, czy one naprawdę ratują życie), skoro nawet statystyka nie sprzyja. W końcu ktoś te puste szpitale może jednak pokazać w telewizji, którą ogląda sam Prezes.
- Nie da się w pełni ocenzurować internetu, gdzie lud może sobie wyguglać, że mamy straszny problem z covidem, ale za to ... grypa zniknęła.
- Nie da się w pełni ocenzurować internetu, gdzie lud może sobie wyguglać, że w krajach, w których nie ma lockdownów (Szwajcaria, Bułgaria, Szwecja, Białoruś) wcale nie jest gorzej z tą pandemią niż w Polsce. Ba, jest lepiej!
- Budżet jest z gumy, a my nowych pieniędzy nadrukujemy, sorry, multiplikujemy w systemach? Nie, nie jest z gumy. Nad rządem wisi jak miecz Damoklesa próg konstytucyjny zadłużenia: nie więcej niż 60 proc. PKB. Zadłużenie od tej gumy rośnie, a PKB od tych lockdownów maleje. A opozycja musiałaby być zdrowo pijana, aby zamiast po prostu obalić rząd, negocjowała z nim, jak ten próg obejść. Choć w tym porąbanym świecie ... nie można tego wykluczyć. Niemniej przyjmijmy, że jest to mało prawdopodobne. A bez opozycji się nie da.
Nie ma więc innego wyjścia, niż ostrożnie luzować. Ostrożnie nie ze względu na pandemię, tylko po to, aby ludzie się z tego matriksu nie obudzili, w każdym razie: nie za szybko.
Z jedną rzeczą tylko rząd może sobie nie poradzić: ze strajkiem lekarzy, który wybuchnie natychmiast, jak tylko (oficjalnie) pandemia wygaśnie. Przypominam, że rząd popełnił błąd (lub w innej wersji: po prostu kupił ludzi), podnosząc wynagrodzenia lekarzom na czas pandemii. Oficjalne ogłoszenie jej końca będzie więc oznaczało ból portfela medyków. Jak Polska długa i szeroka, takie coś zawsze oznaczało u nas protest związków zawodowych i natychmiastowy kryzys władzy. Stąd pandemia oficjalnie będzie trwała, nawet jak rzeczywiście jej już nie będzie, a rząd będzie nadal płacił lekarzom jak Pan Bóg i minister Niedzielski przykazali razy dwa, bo strajku się boi. To tak jak z pewną pracownicą, która kiedyś przyniosła do pracy (w urzędzie, nie na prywatnym, rzecz jasna) zaświadczenie lekarskie, że jest matką karmiącą i nigdy go nie odwołała. Dzięki temu jej dzień pracy wynosił siedem godzin, a nie osiem, jak innych. I tak karmiła, karmiła, aż syn osiągnął pełnoletność. Nie znam finału tej historii, ale pewnie nadal karmi.
W ogóle to rząd się boi tylko silnych, bo słabych to pałuje, jak w Rybniku!
No cóż. Anglik, Fin i Szwed sobie pójdą, a my nadal będziemy prowadzili naradę po angielsku. I o to chodzi!