"We wtorek odbędzie się wielka manifestacja służb mundurowych. (...) W manifestacji ma wziąć udział nawet 20 tysięcy policjantów, strażaków, funkcjonariuszy straży granicznej oraz służby więziennej [oraz celno-skarbowej] z całego kraju. (...) Mundurowi domagają się podwyżek o 650 zł." Dalej z artykułu dowiadujemy się, że mundurowi dodatkowo domagają się zniesienia limitu wieku emerytalnego (55 lat) i w zasadzie ten postulat ... już został zaakceptowany.
Cóż, niedawno w Warszawie strajkowało około 20 tysięcy pracowników ZUS-u. Wcześniej o "swoje" walczyli górnicy, lekarze rezydenci (cokolwiek ten neologizm oznacza), pielęgniarki i opiekunowie osób niepełnosprawnych.
Strajki być może dziwią zadufanych w sobie przedstawicieli rządu, ale tak naprawdę dziwić ich (i kogokolwiek innego) nie powinny. Strajki są efektem przyjęcia określonego systemu, gdzie państwo działa ekspansywnie na gospodarkę (regulacje, repolonizacje i inne przejęcia) oraz w konsekwencji obiecuje obywatelom, że o nich zadba. Ot, taki Gierek (lub Francja) współczesnych czasów. No i obywatele, skoro nie są durniami, też powoli uczą się reguł tej gry. Wiedzą, że ich sukces nie wynika dziś z ciężkiej pracy, bo tylko kretyni ciężko pracują, tylko z odpowiednio głośnego domagania się podwyżek, dopłat lub zasiłków. Widzą, że jedni (górnicy) już swoje wywalczyli i nie chcą być gorsi. Więc walczą o "swoje".
Paradoksalnie strajki wynikają też z ... dobrej sytuacji gospodarczej i dobrej sytuacji na rynku pracy, gdzie mamy rekordowo niskie bezrobocie. Mamy rynek pracownika. Pracownicy (trzeba trafu: głownie sektora publicznego) nie boją się dziś o to, że utracą pracę. Nie boją się, więc ... mają odwagę strajkować. Chcą wykorzystać to dziejowe pięć minut, bo za chwilę przecież może znów wrócić z całą swoją brutalnością ... rynek pracodawcy. I wówczas strajków nie będzie, bo strajkujących będzie kim zastąpić, co pewnie każdy kapitalistyczny pracodawca chętnie wykona.
Kto jeszcze nie strajkował? Księgowi! Kto na pewno nie będzie strajkował? Księgowi! Dlaczego? Otóż problem jest wielowątkowy, ale diagnoza łatwa do sformułowania.
Po pierwsze księgowych, a może raczej księgowe, bo zawód jest mocno sfeminizowany, załatwił swego czasu minister poprzedniego (i, trzeba trafu, obecnego też) rządu - Jarosław Gowin. Otwarcie zawodu było iluzją możliwości łatwego dorabiania przez kobiety. Skończyło się założeniem działalności księgowej przez ... sprzątaczki lub fryzjerki.
Po drugie księgowe (tak chyba należałoby pisać) załatwiły się same. Otóż one same ... rozmnożyły się jak przez pączkowanie. Gdziekolwiek nie splunąć, można dziś trafić na księgową, na dobrą sprawę sam mam takową w domu. Najpierw rzuciły się na szkoły, co w zasadzie kobiety przywykłe do rywalizacji robić zawsze potrafiły, w przeciwieństwie do młodych mężczyzn w 90 proc. marzących, aby zostać ... piłkarzami. A potem absolwentki liceów, szkół i uczelni ekonomicznych oraz różnej maści kursów księgowych masowo rzuciły się do uprawiania buchalterii.
Efekt? Dziś żaden księgowy nie ogłosi strajku. Na rynku pracy księgowych oraz na rynku usług księgowych mamy bowiem nadal rynek pracodawcy oraz zamawiającego. Jak którejś księgowej nie podoba się praca za najniższą krajową lub "usługa all inclusive" dla firmy za 200 zł miesięcznie, to "sto innych czeka za bramą". Ot, piękne wspomnienie kapitalisty w innych branżach, akurat w księgowości nadal jest rzeczywistością.
Co zrobić w tej sytuacji? W sumie sprawa jest prosta: nie trzeba robić nic wielkiego, wystarczy tylko odczekać jakieś ... 20 lat. Skoro zawód księgowej jest dziś nieopłacalny, to parcie na licea, szkoły i uczelnie ekonomiczne oraz różnej maści kursy księgowe będzie malało. I za jakieś 20 lat zawód księgowej znów uzyska należny szacunek, a wynagrodzenia za tę pracę staną się więcej niż godziwe. Mówimy w końcu o sprzedawaniu jakże trudnej wiedzy w połączeniu z jakże wielką odpowiedzialnością. Księgowej też się coś z życia należy. W końcu księgowa, też człowiek z krwi i kości. Jak o pewnym przypadku śpiewał Kaczmarski:
Metamorfozy sentymentalne
Co było do udowodnienia.