Klątwa Hanlona:
"Nigdy nie tłumacz kombinacją lub złą wolą tego, co można po prostu wytłumaczyć zwykłą głupotą!"
Sytuacja na rynku prasy wygląda dziś tak jak w polityce, a w polityce jak w sporcie: albo grasz w którejś drużynie na dobre i na złe, albo ... nie masz pracy. Zazwyczaj czytając artykuł na pierwszej stronie już wiesz, co będzie i na ostatniej, i w środku. Jakiś guru wyznaczył temat numeru, a usłużni żołnierze opisują wszystko tak jak trzeba i z narracją jak trzeba:
— To jak, redaktorze naczelny, piszemy teraz, że ten przekop jest zły, czy dobry? — pytają ostatnio w "Gazecie Wyborczej".
— Na razie nic nie piszemy, bo jeszcze nie wiemy. Jeszcze ci z unii nie dzwonili, jak mamy pisać — pewnie brzmi odpowiedź. To nie piszą.
Tymczasem ostatnie dni przynoszą ciekawy dysonans poznawczy przy lekturze prasy "prawicowej", przy czym wygląda na to, że prasa jeszcze w jakimś stopniu pozostała prawicowa, bo ich partia w parlamencie zrobiła się już lewicowa nie tylko gospodarczo (tak jest od lat), ale też ideologicznie, co dla wielu Polaków mających serce po "prawej stronie" chyba jest nie do przełknięcia.
Tylko tygodnik "Sieci" zachował się jak trzeba (?), widać, że redaktor Karnowski wie, skąd się biorą pieniądze, i że niekoniecznie jest to drukarka. Jest to portfel "Prezesa". W redakcji dyskusja była pewnie taka:
— To jak, redaktorze naczelny, piszemy teraz, że te futrzaki to interes bez znaczenia, dajemy artykuły o gnębieniu zwierząt, no i piszemy, że redaktor Ziemkiewicz jest agentem Wójcika? — zapytali tamże ostatnio.
— Jeszcze nie dzwoniłem do "Prezesa", ale to chyba oczywiste — brzmi pewnie odpowiedź. W konsekwencji tygodnik Sieci, poza artykułami pani Łosiewicz (wychowuje gromadkę dzieci chodzących do różnych szkół, więc jej kontakt z rzeczywistością i problemami "zwykłego człowieka" jest większy niż kolegów z redakcji) nie nadaje się do czytania.
Tymczasem muszę pochwalić (o dziwo) redaktora Sakiewicza. Albo zapomniał zrobić odprawę o "JEDNOMYŚLENIU", albo naprawdę toleruje u siebie pluralizm. A może po prostu pan redaktor jest na tyle bystry, że z góry zakłada, iż "wojna o futrzaki" może mieć wcale niejednoznaczne zakończenie?
W każdym razie w tym tygodniu Gazeta Polska w ramach numeru zawarła co to futrzaków ... różne stanowiska, w zależności od strony numeru i dziennikarza. Redaktor naczelny w tytule wstępniaka pisze:
"NIE GŁOSOWALIŚMY NA WASZE KARIERY, GŁOSOWALIŚMY ZA POLSKĄ"
Na stronie 29. mamy z kolei typowy artykuł "pod ustawę" Jacka Liziniewicza, który czyta się jak propagandową wrzutkę:
"Grupa krzykliwych futrzarzy z pieniędzmi wypowiedziała wojnę rządowi i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Obserwowałem ich przygotowania do tej wojny latami, i trzeba powiedzieć, że nie marnowali czasu."
Aż mnie bolą zęby od tego czytania. Co by tu odpowiedzieć usłużnemu redaktorowi? Może tak:
— Panie pseudoredaktorze usłużny Liziniewicz! Abstrahując od biznesu ściśle futrzarskiego, z którym ja (proszę to sprawdzać do woli) nie mam żadnego związku, otóż Pan się myli! To nie futrzarze wypowiedzieli wojnę rządowi i Jarosławowi Kaczyńskiemu, to rząd i Jarosław Kaczyński wypowiedział dziś wojnę futrzarzom praktycznie stawiając ich w sytuacji legislacyjnego zamknięcia ich biznesów.
I mógłbym dodać:
— Panie pseudoredaktorze usłużny Liziniewicz! A co by Pan napisał, gdyby nagle rząd i Jarosław Kaczyński zamknął z dnia na dzień biznes prasowy, bo przecież (to szybki przykład):
— Redaktorzy mieszają ludziom w głowach, a pożytecznym jest np. w spółkach państwowych i urzędach pracować, a nie czytać prasę. Nadto na druk prasy idą drzewa, a my - to znaczy "Zjednoczona Prawica" - jesteśmy teraz "zieloni"!
Tę inicjatywę "ludzie" by też pewnie poparli, bo dziś nieczytających jest grubo więcej niż czytających, a ci nieczytający mają o czytających pewnie nie najlepsze zdanie. W każdym razie jakaś narracja by się znalazła.
Ale na stronie 45 "Sieci" w artykule Jana Pospieszalskiego czytamy coś zupełnie innego:
"HALO! TU ZIEMIA!
Chyba was wszystkich porąbało! To pierwsza reakcja, na jaką mogłem się zdobyć, gdy w piątek włączyłem Polskie Radio. "Koalicja prawie nie istnieje", zapowiedź "pakowania biurek" i jeszcze ostrzej o dyscyplinowaniu posłów (ani słowa o racjach tych, którzy nie poparli ustawy o ochronie zwierząt).
(...)
Wirus autodestrukcji okazuje się silniejszy niż zdrowy rozsądek, racja stanu, dobro Polski, a nawet instynkt samozachowawczy.
(...)
Upokorzenie często zamyka drogę do kompromisu, bo w polityce liczy się też honor."
Warto też zacytować odkrycie redaktor Łosiewicz (pisałem wyżej, że to babka z większym kontaktem z ziemią niż jej kumple) dla internetowego "wPolityce.pl":
"Z politowaniem patrzę na tych wszystkich poważnych ludzi, którzy okładają się po głowach łopatkami niczym dzieci."
Na koniec jest i moja konkluzja. No tak, polityka wygląda dziś jak zabawa w piaskownicy. To smutne. Kondycja moralna polityków jest, jaka jest. Ale w tle "zabija się" po prostu słowo pisane , prasę - a w konsekwencji - i książki.
Po co mam bowiem sięgać po słowo pisane, jeśli z góry będę wiedział, co tam znajdę? Dobry kryminał (i każdy inny tekst) musi w sobie zawierać tajemnicę, zagadkę, musi zmusić czytelnika do myślenia. Tymczasem dziś drukujemy wszystko pod dwa istniejące w kraju plemiona myślowe. "Przekonujemy przekonanych" - jak to kiedyś ktoś bardzo trafnie ujął.
Dziś relacje polityczne, z życia (bo życie też jest przecież polityką), niemal każde czyta się dokładnie tak jak relacje z "grzybobrania" dwóch grup kibolskich. "Czerwoni" twierdzą, że to oni wygrali, a tamci palili wrotki, "Niebiescy" - odwrotnie. W ogóle to "Czerwoni" podobno używają sprzętu. "Czerwoni" twierdzą, że mają gigantyczną przewagę "na mieście", z czym nie zgadzają się "Niebiescy", dowodząc, że 8 na 10 dzielnic jest ich, a te dwie to zdobędą do kilku lat, stosując tak skuteczne metody, jak osobiste przekonywanie na wizytach w mieszkaniach, że nie warto trzymać z "Czerwonymi".
I tak to wygląda, niestety. Jeśli się nie zmieni, słowo pisane umrze, bo musi umrzeć. Ten kryminał jest zbyt przewidywalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz