czwartek, 17 maja 2018

Reminiscencje ekonomiczne. Zasada spłaszczonej rentowności


Ruda Śląska, 29.03.2013

SĘPY, CZYLI POLSKA INTERPRETACJA PRAWA POPYTU I PODAŻY

Jestem zwolennikiem teorii, iż w ekonomii obowiązuje niezmiennie zasada spłaszczonej rentowności w dłuższej perspektywie czasowej. Jeśli więc prowadzicie Państwo jakiś interes o wyjątkowej zyskowności, możecie jednocześnie oczekiwać, iż po jakimś czasie Wasi sąsiedzi w biznesie dostrzegą to i również zechcą podobne przedsięwzięcie realizować. Jeśli oni to zrobią - i jeśli co więcej im się uda - wówczas ich śladem podążą następni, potem jeszcze następni, itd. Minie znów jakiś czas i zorientujecie się Państwo, że aby przetrwać walkę konkurencyjną trzeba obniżyć ceny. A fama idealnego interesu wciąż przyciąga jeszcze innych amatorów. Więc zmusza to Państwa do dalszego obniżania cen. W pewnej chwili nachodzi Was refleksja, że jest to droga donikąd, gdyż zaczynacie do świetnego niegdyś biznesu dopłacać. A przeszła sława wciąż przyciąga nowych amatorów. Na Waszą i ich zgubę. Taki właśnie problem dotknął w naszym kochanym kraju kilka niegdyś świetnie prosperujących całych branż, jak farmaceutyka czy piekarnictwo na przykład. Tak działa niepisane prawo „wyłożonej padliny”. Chodzi o to, iż tam, gdzie pojawiają się pieniądze, tam szybko znajdują się również chętni do ich zagospodarowania, tak jak padlina przyciąga sępy.

Dotyczy to rzecz jasna nie tylko prywatnych biznesów, lecz również wszelkiej maści inicjatyw unijnych, rządowych, miejskich oraz różnego typu innych projektów, gdzie pojawiły się środki do zagospodarowania. Nieprzypadkowo wraz z mnogością funduszy strukturalnych rozwinął się rynek doradztwa w ich pozyskiwaniu. Czasem mam wątpliwości, czy nie jest on jedynym „pewnym” beneficjentem tej sytuacji? Zauważcie Państwo, że pod pretekstem projektu EURO 2012 wybudowaliśmy zbyt duże i niezwykle drogie obiekty, że „na środkach europejskich” rozbudowaliśmy administrację i strwożyliśmy szereg niepotrzebnych w innych warunkach etatów urzędniczych. Przecież konieczność realizacji „dodatkowych zadań związanych analizą wniosków oraz z redystrybucją funduszy” jest swoistą mantrą, jedynym często wytłumaczeniem - lecz o dziwo skutecznym - wzrostu ilości etatów w sektorze administracyjnym.

Teoretycznie zagadnieniami ekonomicznymi powinno rządzić prawo popytu i podaży. Jednakże często jest ono na nasz krajowy użytek „nieco wypaczone”.

Zasada „Klient nasz Pan” nie działa w wielu miejscach. Beneficjenci nie dostrzegają związku dobrobytu pasożyta z dobrobytem żywiciela. Podam Państwu przykład jak działa prawo popytu i podaży w pewnym przedsiębiorstwie wodociągowym. Przeczytałem w prasie, iż w tymże zakładzie (monopoliście w pewnym mieście rzecz jasna) zarząd zdecydował o podniesieniu opłat za wodę i ścieki w stopniu znaczącym. Jako uzasadnienie podał, iż wynika to z konieczności ekonomicznej, gdyż mieszkańcy - czyli ich Klienci - zaczęli zachowywać się w sposób niepożądany i oszczędzać, co doprowadziło do mniej więcej dwukrotnego (!) spadku zużycia. No to, aby zarobić na koszty stałe (a takich jest absolutna większość, w tym znaczącą pozycję pewnie stanowią wynagrodzenia i pochodne) trzeba podnieść cenę ... właśnie dwukrotnie (!).

W normalnej gospodarce rynkowej cenę dyktuje tenże rynek i klienci. I to jest pierwotna wartość, swoisty wyznacznik, do którego należy dostosować resztę, czyli tak prowadzić biznes i ustawić poziom kosztów, aby całość miała sens ekonomiczny.

Drogi zarządzie spółki wodociągowej! Czy w ogóle nie przyszło Ci do głowy, aby w wyniku spadającego zużycia ciąć koszty, przeprowadzić restrukturyzację zatrudnienia oraz sprawdzić zasadność innych wydatków?

Rządzącym naszym krajem, naszymi gminami oraz przedsiębiorstwami państwowymi oraz gminnymi wydaje się, że dzięki takiej polityce utrzymują miejsca pracy. Przecież restrukturyzacja spółki wodociągowej to wzrost bezrobocia, a zatrudnianie urzędników do obsługi projektów unijnych to jego spadek. Nieprawda, niczego bardziej błędnego nie dałoby się wymyślić. To jawna bzdura. Udowodnię to Państwu w następnych słowach.

Teoretycznie jest tak jak w pierwotnym założeniu. Przyjmując - nazwijmy tą osobę o znacznie szerszym pojęciu znacznie węższym określeniem - „jednego urzędnika”, tworzymy przecież jedno miejsce pracy. A zwalniając go jeden etat likwidujemy. Zastanówmy się jednakże nad szerszym skutkiem takiej polityki. Wzrost liczby „urzędników” rodzi konieczność wzrostu „opodatkowania” w różnych formach innej niż „urzędnicza” części gospodarki. Im więcej „urzędników”, tym wyższy stopień „opodatkowania”, co powoli zabije ekonomicznie resztę społeczeństwa, w tym przede wszystkim „small biznes”, bo „big biznes” sobie zawsze poradzi i jest na tyle mobilny, aby zyski „transferować” do krajów o bardziej „przyjaznej stopie podatkowej”. Tworząc sztuczne miejsca pracy systematycznie więc zabijamy inne miejsca pracy w niezwykle do tej pory wydajnym na tym polu sektorze małych przedsiębiorstw.

Przyjmujemy kolejnych „urzędników”, co zmusza nas, jako administratorów, do coraz intensywniejszego „dojenia” szeregu mrówek tworzących naszą inną niż „urzędniczą” gospodarkę. Na koniec dziwimy się, iż mimo coraz większej absorbcji wszelakiej maści środków pochodzących z różnych funduszy strukturalnych i zatrudnianiu coraz to nowych osób w sektorze administracyjnym, bezrobocie stale rośnie [komentarz autora: dziś sytuacja radykalnie się zmieniła]. Mam nadzieję, że stosunkowo jasno wyłożyłem zasady działania tegoż mechanizmu.

Nasza gospodarka w ogóle nie chce zaakceptować prawa popytu i podaży. To nie dla nas. To przecież „polską specjalnością” są takie kwiatki biznesowe jak opłata dla firmy poszukującej możliwości organizacji koncertów na stadionie we Wrocławiu wyższa niż pozyskane z tej materii przychody (nie mówiąc o zyskach), oraz jak rekompensaty za zwolnienie ciężarówek z opłat autostradowych na odcinkach płatnych dla firm zarządzających autostradami wyższe niż przychody z winiet pomniejszone o koszty dystrybucji tychże. [komentarz autora: dziś sytuacja wygląda podobnie]

Czasem wydaje się, iż w gospodarce rynkowej najlepszą strategią biznesową jest ograniczanie podaży dobra. Byłem jakiś mniej więcej dziesięć lat temu na wakacjach na słynnym Costa del Sol. Miejsce z pięknymi okolicami, jednakże w kluczowym miejscu dzięki zagęszczeniu hoteli i innych budynków i budowli wypisz wymaluj takie „Katowice nad morzem”. Latem przybywa tam wielu turystów z Hiszpanii i reszty świata w celach zaznania rozkoszy kąpieli słonecznych i morskich, tych drugich w przeważnie bardzo zimnej wodzie (wpływy prądów atlantyckich przedostających się przy większym wietrze przez Cieśninę Gibraltarską). Ci, którzy nierozważnie przyjadą własnym środkiem lokomocji będą narażeni na z góry skazaną na niepowodzenie próbę znalezienia miejsca parkingowego. Co robią miejscowe władze? „Budują parkingi” chcieliby Państwo powiedzieć? A gdzież tam. Dodatkowo ograniczają przestrzeń do parkowania poprzez malowanie odpowiedniego koloru linii na krawędziach jezdni - tu liczy się podział biała/żółta, przy jednej można zostawić samochód, przy drugiej nie. Następnie wysyłają patrole odpowiedników naszej Straży Miejskiej, które to z absolutną bezwzględnością i satysfakcją, graniczącą z podobnym stanem euforii dotyczącym na przykład polskiego korporacyjnego menadżera zwalniającego z roboty kobietę w ciąży, lepią desperatom wysokie euromandaty.

To dzięki mniejszej ilości miejsc, niż standardowa „pojemność roczników” w przedszkolach dochodzi co roku o walkę o miejsca dla dzieciaków. Zaczyna się liczyć kto ma jakiegoś znajomego i kto ma chody dajmy na to w Przedszkolu nr X lub Y. Utworzono pewnie w sposób niezamierzony system dający władzę i możliwość podejmowania „decyzji” określonym osobom. Czy nie zdarzyło się Państwu sprawdzać z wypiekami na twarzy, czy Wasza pociecha „jest na liście”, czy też „nie ma jej na liście”?

Przy okazji modernizacji kolejki na Kasprowy Wierch najgłośniej protestowała podobno pewna grupa osób, które żyły sobie w niezłej symbiozie z funkcjonującym systemem reglamentacji miejscówek, które można było zawsze nabyć od „stacza” poza kolejnością za „niezwykle rynkową cenę”. Tak to u nas działa, niestety.

Polska po odzyskaniu niepodległości odziedziczyła trzy pozaborowe kultury: żołnierską, pragmatyczną i kombinatorską. Pisał o tym trochę Norman Davies. Która u nas wygrała i zdobyła dominującą pozycję? Obawiam się, iż niestety obecnie reprezentatywna i traktowana jako godna naśladowania jest ta trzecia.

Przy okazji kwestii historycznych i pozaborowych wyjdę trochę poza ekonomię i napiszę o temacie, która rozpala umysły na Śląsku. Czy nasza mała ojczyzna, jest kulturalnie czysto polska (jak głoszą „patrioci”), czy poniemiecka (jak głoszą „rasiowcy”)? Czy nie zapominamy w tym politycznym bezdyskusyjnie sporze, wywołanym chyba w celu skłócenia ludzi, o trzeciej kulturze, która ukształtowała to miejsce i słownictwo mieszkających tu z dziada pradziada osób? Czy przypadkowo nie ma dzisiejszego języka, z którym można znaleźć najwięcej cech wspólnych w wypowiedzi: „Dej pozór synku, kaj ci się tak uwijo, jedź pomału na tym kole”*)?

*) „Uważaj chłopcze, gdzie ci się tak śpieszy, jedź wolniej na tym rowerze”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz