Prasa pisze, że nasila się w Europie ruch antyturystyczny w ... turystycznych miejscowościach. Ja to nawet rozumiem - rozpatrując problem na przykładzie stołecznego miasta Krakowa. Przylatujący tanimi liniami lotniczymi Angole, Irlandczycy, Szkoci i Walijczycy (kto ich jeszcze rozróżnia) zawładnęli miastem, jego zabytkowym rynkiem i okołorynkowymi klubami, używając do tego swoich funtów (obywatele Wielkiej Brytanii) i euro (Irlandczycy).
Wiem, mogłoby być tak pięknie i cicho. Czy nie lepiej było w Krakowie, gdy odwiedzały go tylko (i tak dość liczne) wycieczki szkolne? Czy nie lepiej było w Krakowie, gdy bilety na Wawel (chodzi o zamek, nie czekoladki) były tanie?
Odpowiedź na te pytania jest prosta: być może było lepiej, ale zależy z jakiego punktu widzenia. Ci sami mieszkańcy, którzy narzekają na turystów, jednocześnie cieszą się, że żyją w bogatym mieście. To hipokryzja! Nie da się zjeść ciastka i mieć nadal to ciastko.
Na tej samej zasadzie rozumiem, że mieszkańców wkurzają golasy w Chałupach, dyskoteki w Międzyzdrojach, korki do Zakopanego, czy zgraja bachorów w Darłówku. Ale może właśnie dzięki tym golasom, dyskotekom, korkom i bachorom ich poziom życia jest nieco wyższy, niż np. mieszkańców Wałbrzycha, czy Mołdawii. Coś za coś, moi drodzy! Oczywiście każdy chciałby czerpać zyski z turystyki i jednocześnie nie ponosić uciążliwości tejże turystyki. Ale takie rzeczy, to tylko w Erze! Nie ma już Ery? Jaka szkoda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz