A jednak futbol jeszcze żyje. Mieliśmy trochę Ameryki Łacińskiej w Europie. Fiesta i płacze na trybunach (brakło tylko jednej wielkiej nawalanki), a na boisku obok świetnej gry zawodnicy kopią się po kostkach, a sędzia ... każe pokopanym się zbierać i nie udawać. Wszelkie drobne popchnięcia i przepchnięcia oraz lekkie kopnięcia są solidarnie i beznamiętnie przez niego ignorowane.
- Jesteś mężczyzną to walcz, a nie kładź się po każdym kontakcie - dał przekaz arbiter zawodnikom.
Przed rewanżowym meczem finałowym mówiło się, że Boca ma lepszych zawodników, a River - lepszą drużynę. I finał potwierdził to w całej okazałości.
- Przy pracy z ludźmi liczy się atmosfera - mówią podręczniki zarządzania.
Właśnie: atmosfera głupcze!
I tu mieliśmy klucz do wyniku. Mecz bowiem wyglądał tak, jakby zawodnicy River mieli większy kłopot z aklimatyzacją oraz - po prostu - nie obudzili się w pierwszej połowie. W pierwszej połowie mieliśmy chaos, a w tym chaosie drużyną lepszą była Boca. Ukoronowała to golem po pięknej dwójkowej kontrze. A potem trenerzy zaczęli robić zmiany. Trener Boca systematycznie zdejmował najlepszych zawodników z boiska, trener River wpuścił - jak się później okazało - gracza meczu na boisko.
Ponadto nie trzeba wielkiego psychologa, aby widzieć, jak wściekli byli zmieniani (w tym strzelec gola) zawodnicy klubu Maradony.
Gracze River wygrali zespołowością (ach ta wyrównująca bramka), konsekwencją i widoczną na pierwszy rzut oka lepszą atmosferą w drużynie.
Ach, mieliśmy na wyciągnięcie pilota od telewizora o właściwej porze dnia pokaz wielkiego futbolu z Ameryki Południowej.
Futbol jeszcze żyje!
Against modern football!
Vamos Argentina!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz