sobota, 27 lutego 2021

Prawo stanowione, a prawo wykonywane. Nie sztuką jest stworzyć przepis, sztuką jest tak go napisać, aby był przestrzegany


Tygodnik "Sieci" ciągle boleje nad przegraną Grzywki w USA. Odkopali jakieś artykuły lewicowej prasy, co komentują:

"To opowieść wstrząsająca. Dowiadujemy się, że zmiana władzy w Waszyngtonie (przedstawiana jako "obrona demokracji") była możliwa dzięki "nieformalnemu sojuszowi między lewicowymi aktywistami a tytanami biznesu."

Szczerze mówiąc ... nie chce mi się tego ani słuchać, ani czytać. To ... odkrywanie Ameryki. Polska prawica (?), tu w kraju ochoczo wprowadzająca na obywateli restrykcje, które może są zgodne z prawem, a może ... nie, zachowuje się w stosunku do wyborów w USA tak, jakby polityka tam, za tym oceanem, była oazą uczciwości, prawych postaw i  niezależności na każdym szczeblu, także finansowym - czytaj: od interesów.

Więcej: wszystko wskazuje na to, że ... sam Grzywka w to uwierzył. Nie posłał swoich ludzi do komisji, nie wprowadził żądnego systemu nadzoru głosów korespondencyjnych, więcej: on się w ogóle nie zorientował, że te głosy korespondencyjne mogą go zabić. Można to podsumować tylko tak: "Grzywka" okazał się idiotą, i bez względu na to, jakie idee wspiera Biden, dla świata będzie raczej lepiej, jak za stery tego wielkiego lotniskowca weźmie się ktoś mający trochę oleju w głowie.

"Tu wszyscy dymają wszystkich. Kwestią do rozstrzygnięcia jest tylko to, czy chcesz być po stronie dymających, czy dymanych." — tak kiedyś zachęcał do wstąpienia do partii politycznej (zdaje się była to Platforma Obywatelska, zresztą corpus delicti na to wskazuje - ale nazwa partii bez znaczenia) jeden z polityków.

Jest prawo stanowione i prawo wykonywane. Prawo stanowione to jakieś przepisy dotyczące wyborów w USA, w które "Grzywka" uwierzył. Ale są też znane wszystkim reguły nieformalne, mówiące, jak te wybory należy wygrać: legalne i nielegalne fundusze, etyczne i nieetyczne wsparcie prasy, wypuszczane w odpowiednich momentach "fake newsy", metodologia liczenia, dobór odpowiednich ludzi, organizacja! W Polsce na przykład wszyscy wiedzą, jak się zdobywa 100 tys. podpisów na wybory: kupuje się duże listy z nrami PESEL (a RODO idzie na wakacje) i zazwyczaj ... wypełnia samodzielnie, z założeniem, że nikt nigdy nie sprawdzi wszystkich, dajmy na to 110 tys. podpisów. "Zbiera" się te podpisy z naddatkiem, bo sprzyja tu prawo wyborcze. Jeśli bowiem jakaś instytucja kontrolna znajdzie i 5 tys. podrobionych podpisów, to to nie skreśla ani kandydata, ani całej listy, po prostu te 5 tys. odpada z puli. A zawsze można powiedzieć, że zbierający na ulicy studenci byli pewnie ... nadgorliwi. Tak działa ten mechanizm i postępuje tak prawdopodobnie każda partia. Kiedyś dom Obajtka, czyli niejaka miejscowość Pcim, podobno w 100 proc. jak jeden obywatel dała swoją listę kandydatowi Krzaklewskiemu.  Potem nawet jakiś nadgorliwy fotoreporter próbował z tego reportaż zrobić, ale ... został pogoniony. I nikt tego nie ruszy, od lewa do prawa, bo każdy ma jakiegoś kandydata. 

Zasada podważania tylko udowodnionych przekrętów działa też w USA. "Grzywka" znalazł jakieś dowody na przewałki, dajmy na to dotyczące 150 głosów (i to poważne, konkretne), więc tylko ten znaleziony "tauzen" podlegał oprotestowaniu. Nie ma zasady domniemania, że cały bajzel został skręcony. Tyle, że "Grzywka" powinien być tego systemu świadom. Po wtóre stwierdzę: idiota, nie polityk!

Swego czasu pewien dziennikarz (bodajże Dziennika Zachodniego, ale moja pamięć jest wybiórcza, więc paznokcia sobie nie dam uciąć) sądził się z Austostradą Małopolską (operator autostrady: Katowice-Kraków) o wniesioną opłatę na bramkach (wówczas chyba 2 razy po 8 zł), podczas gdy niemal cała ta autobana (?) była w remoncie. Dziennikarz wygrał po paru latach spór sądowy, uzyskał zwrot 16 zł, a bezczelny operator autostrady radził innym, aby ... też poszli do sądu i może po dwóch latach wygrali i wówczas także dostaną zwrot tych 16 zł. No właśnie: prawo stanowione, a prawo wykonywane!

piątek, 26 lutego 2021

Trudna tarcza. Bezrobocie wzrośnie co najmniej o 245 tys. osób. Ja to policzyłem

Jak informuje Business Insider "tuż przed zamknięciem systemu" (wnioski można składać do końca lutego): 

"Polski Fundusz Rozwoju w ramach Tarczy Finansowej pomógł już ponad 42 tys. firm w Polsce, na kwotę przekraczającą 6,2 mld zł. W firmach tych pracuje 300 tys. osób, a średnia wartość subwencji na jednego pracownika wynosi ok. 22,8 tys. zł."

I dalej:

"Pośród firm, które otrzymały subwencję do tej pory jest 12 tys. restauracji, 2,7 tys. hoteli i 1,8 tys. obiektów noclegowych oraz 1,6 tys. siłowni i obiektów służących poprawie kondycji fizycznej."

Brzmi bardzo fajnie, ale nie wytrzymuje zderzenia z faktami. Otóż:

  • wg danych GUS w pozycji kodów PKD przeważającej działalności gospodarczej klasyfikowanych łącznie jako "zakwaterowania i gastronomia", takich obiektów pod koniec 2019 r. było 56 125 zatrudniających 272 256 osób;
  • wg danych GUS w pozycji kodów PKD przeważającej działalności gospodarczej klasyfikowanych łącznie jako "kultura rozrywka i rekreacja", takich obiektów pod koniec 2019 r. było 24 353 zatrudniających 56 883 osób.

Oznacza to, że:
  • wsparcie otrzymało 29,4 proc. biznesów oficjalnie zarejestrowanych jako "zakwaterowanie i gastronomia" biznesów;
  • wsparcie otrzymało 6,6 proc. biznesów oficjalnie zarejestrowanych jako "kultura, rozrywka, sport i rekreacja";
  • wsparcie objęło średnio 22,5 proc. biznesów z ww. branż łącznie;
  • ochrona nie objęła szacunkowo ok. 192 tys. pracowników branży HoReCa oraz 53 tys. pracowników branży rekreacyjno-sportowej.
Należy domniemywać, że mniej więcej te łącznie 245 tys. os. "za chwilę" zostanie "realokowane na rynek pracy w celu wzmocnienia zasobów podażowych tego rynku".


Liczba ta nie zawiera jeszcze ciemnej, a raczej szarej strony: interesy działające pod innym kodem, pracownicy zatrudnieni bez formalnego zatrudnienia, itp., więc ostateczny wzrost bezrobocia będzie znaczniejszy.

Oznacza to też, że tarcza zimowa PFR była zbyt wymagająca jeśli chodzi o kryteria, nie zawsze skuteczna, niesprawiedliwa i ... zbyt trudna dla przedsiębiorców. 

Co było do udowodnienia.

sobota, 13 lutego 2021

Juliany powder everywhere


Półtoramiesięczne zamknięcie stoków spowodowało teraz powrót niesamowitego popytu na tę formę rekreacji. Mimo wielu ograniczeń, w tym wielu poważnych (gastronomia z posiłkami wydawanymi tylko na zewnątrz, brak miejsca do ogrzania się), mimo odstraszających mrozów i śnieżyc, sezon ruszył. I od razu nawiało ... narciarzy.

Wasz ulubiony autor i instruktor sprawdził przygotowanie (?) do wznowionego sezonu (?) największej (?) w Polsce stacji.

Pierwszy wniosek jest znamienny: wróciły korki na dojeździe do Szczyrku. Nie jakieś nieziemskie (przynajmniej jak na godz. 7:30), ale wróciły. Na nowej dojazdówce jest pusto, ale od ronda przy stacji Orlen się zaczyna. I tak okresowo trwa aż do parkingu pod gondolą.






Na miejscu zaskoczenia pozytywne i negatywne. Pozytywne: znakomite warunki do ... freeride'u. Zarówno w piątek jak i w sobotę sypało śniegiem w nocy, rano i w trakcie dnia. Mnie to pasowało, po puchu jeździło się świetnie, niemniej zwolennicy "płyty równej jak stół" mogliby być zawiedzeni. 
Zaskoczenie negatywne dotyczy zamkniętych tras, a jest (mam nadzieję, że na razie) takich wiele. W zasadzie mało która była otwarta, a te, które były, miały tylko i wyłącznie oznaczenia niebieskie.

Stąd w sobotę wybrałem Juliany, mój ulubiony teren niemal freeride'owy. Mogę tam jeździć na okrągło, te trasy (a od soboty otwarto też trasę nr 8) nie znudzą mi się nigdy. Choć bardzo żałuję górnego orczyka, bo mógłbym też nie zjeżdżać na Solisko w sytuacji, gdy Golgota jest nieczynna. Nieczynna nie wiedzieć czemu, bo śniegu na niej po pachy.

niedziela, 7 lutego 2021

Quo vadis polska (?) piłko? F.C. Internazionale ... Cracovia. Ku refleksji


"Piłkarze Pogoni Szczecin w sobotni wieczór zrealizowali wszystkie zadania. Wygrali z Cracovią 1:0, umocnili się na fotelu lidera, pobili klubowy rekord (szóste zwycięstwo z rzędu), znowu nie stracili bramki i zachowali status zespołu niepokonanego na własnym stadionie." — głosi komunikat prasowy.

"Pogoń nadal będzie liderem PKO Ekstraklasy. Szczecinianie wygrali u siebie z Cracovią 1:0, a gola na wagę triumfu strzelił 19-letni Kacper Smoliński. Dla Pasów to trzecia porażka z rzędu." — głosi inny.

Ale żaden nie oddaje poziomu meczu, który miałem (nie)szczęście oglądać. A już na pewno żaden nie oddaje poziomu gry drużyny przegranej, która przyjechała do Szczecina grać na 0–0, a jak już straciła gola, to straciła wszelką koncepcję gry, a już na pewno straciła zapał do walki i wszelką odwagę. A że gospodarze byli zadowoleni, zamiast widowiska wyszedł zakalec. 

Drużyna przegrana to Cracovia – pięciokrotny mistrz Polski z lat: 1921, 1930, 1932, 1937 oraz 1948. Mistrzostwa te zdarzyły się Cracovii dawno, niemniej dawno nie znaczy, że nieprawda!

W Szczecinie to nie była Cracovia Kraków, tylko F.C. Internazionale Cracovia. Gdyby nie reforma Bońka z wymogiem występu jednego młodzieżowca, który w Cracovii akurat strzegł jej bramki, nie mielibyśmy w wyjściowych składzie ani jednego Polaka. A i bramkarz Karol Niemczycki pewnie wystąpił, bo ... ktoś musiał z zawodników młodzieżowych. Potem na boisko w drugiej połowie wszedł jeszcze Filip Piszczek. Resztę składu stanowiły zagraniczne gwiazdy światowego formatu..., no dobra żartowałem. Statystyki pokazują osiągnięcia tych gwiazd: 4 strzały w całym meczu, w tym 1 (słownie: jeden) celny, wywalczone 4 rzuty rożne oraz popełnionych 12 fauli.


— Czy dla takich statystyk warto zapomnieć o szkolonych już nie tylko w grodzie Kraka, ale w ogóle w kraju piłkarzach? 

— Czy dla takich statystyk warto transferować nasze pieniądze za granicę, wynajmować gwiazdom (?) mieszkania, i kupować im klubowe samochody?

Kryzys piłki klubowej mamy już od lat, ale z roku na rok jest coraz gorzej. Mimo to z roku na rok sprowadzamy do polskiej najwyższej ligi (i nie tylko) całe tabuny obcokrajowców. Nie są to, bo nie mogą nimi być, gwiazdy światowej piłki, ale nie są to nawet piłkarze przyzwoici

Szybkość, technika, motoryka – oto sylwetka idealnego piłkarza — tłumaczył mi kiedyś kolega. I dodawał: — W polskiej lidze wystarczy, że piłkarz ma dwie z tych cech i jest gwiazdą. Na Zachodzie to za mało.

Deyna kiedyś (bardzo kiedyś) miał technikę i motorykę, nie miał szybkości. Ljuboja niedawno jeszcze miał szybkość i technikę, nie miał motoryki. Ale to już nieaktualne. Valencia ma tylko technikę, Ishak tylko szybkość. To standard dziś wystarczający.

Ale mają. Co mają gwiazdy Cracovii, w tym straszący rywali (?) w ofensywie Fiolić, Alvarez i Thiago, tylko Bóg i prezes Filipiak raczą wiedzieć! Problem w tym, że przykład Cracovii jest zaraźliwy niemal (niemal, bo wyłamuje się Warta Poznań, ale nie z przekonania, tylko pewnie z braku funduszy) na całą Polskę: gracza z polskim paszportem niebędącego młodzieżowcem w składzie drużyny naszej pożal się Boże ... ekstraklasy ze świecą szukać!

Quo vadis polska (?) piłko? Czy nikt tam w tych klubach oraz w organizującym rozgrywki związku nie jest zdolny do żadnej refleksji?

Bo jeśli nic się nie zmieni, to wy jeszcze nie wiecie, ale ja już wiem, jaka będzie w następnych dekadach przyszłość polskiej piłki, zwłaszcza klubowej, ale także reprezentacyjnej. Bo przyszłych reprezentantów nie będzie miał w ogóle kto wyszkolić.

środa, 3 lutego 2021

Pandemia!? Interes był znakomity, ale – przynajmniej w Polsce – powoli się kończy. Jak to bywało w korpo?!

Orczyk grzecznie czeka na otwarcie

Nie mam zasadniczo zwyczaju ujawniać tajemnic z pracy zawodowej, nawet jeśli pewne zdarzenia miały miejsce dawno temu, w każdym razie na pewno nie z nazwiskami i lokalizacją. Niemniej czasem w jakimś tekście opiszę sytuację, którą moi byli współpracownicy w lot złapią, gdzie miała miejsce. Tym razem też posłużę się podobną techniką.

Zdarzenia miały miejsce w korporacji międzynarodowej w jej oddziale East Europe, czyli polskim, czytaj: prowincja

Przyjmijmy dla potrzeb tekstu, że korporacja nosiła nazwę Korpo. Znów może się trafić pewna grupa znajomych, która z szybkością wprowadzania przez rząd bezprawnych rozporządzeń łamiących gospodarkę załapie co zacz, ale na to nie poradzę. Nikt nie może mi zarzucić osobistego, hmmm, znieważenia, czy czegoś podobnego.


Narada dyrektorów


Narady w Korpo zasadniczo odbywały się w międzynarodowym języku Korpo, czyli angielskim. Podobnie w tymże języku przygotowywane były wszystkie materiały, raporty i analizy. W tej konkretnej naradzie uczestniczył Anglik, Fin, Szwed i sześciu Polaków. Trwała dyskusja na temat strategicznych kierunków, w których podążać miała firma lub dotyczyła jakiejś innej kwestii o równie znikomej istotności, już nie pamiętam dokładnie.

Trwa dyskusja, prezentacje, przemówienia, oczywiście po angielsku. Nagle:
— Drrr...— zadzwoniła komórka Nigela. Po czym przeprosił on pozostałych zebranych: — Wiecie, ważna sprawa, muszę wracać do Londynu natychmiast — i udał się w kierunku wyjścia bez pożegnania, zbierając po drodze laptopa, z którego zasadniczo nie korzystał, ale go miał skoro wszyscy mają, wielką jak talerz odznakę West Ham United, z którą się nie rozstawał, i angielską dumę, którą prezentował zawsze bez względu na okoliczności.
Nie minęło dziesięć minut jak inne równie ważne sprawy wymiotły z sali kolejno Mattiego i Svena. Obu wezwały ich sekretarki, przy czym Sven po czasie tak polubił tę swoją, całkiem ładną i sprytną blondynkę, że potem dla niej rzucił swój szwedzki głos feminizmu, w kręgach firmowych zwany potocznie Pasztetem. Ale to temat na inną opowieść.

No i tak się złożyło, że na sali pozostało tylko sześciu Polaków, samych koleżanek i kolegów z miejscowego oddziału. Oczywiście kontynuowano naradę. A jej treść była tak rozpędzona, a przyzwyczajenia tak ugruntowane, że przez pozostałe pół godziny prezentacja i dyskusje odbywały się w języku ... angielskim.


Projekt cen wewnętrznych


Ta sama międzynarodowa Korpo wymyśliła projekt raportowania cen wewnętrznych na bazie jakichś rynkowych wskaźników. Projekt sprowadzał się do ściągnięcia z netu z tysiąca danych statystycznych, nałożenia tych danych na tysiące wewnętrznych czynności i wpisania wszystkiego do odpowiedniej rubryki formularza, którego jednolitości Korpo strzegła, niczym dziś posłowie partii rządzącej strzegą informacji o tym, co się dziś dzieje w Wiśle, przed wiedzą samego Prezesa. Bo co by było, gdyby się dowiedział, że panuje anarchia, że tysiące ludzi jeździ na nartach i w dodatku ... je na miejscu kotlety, mimo, że On tego zakazał. W razie czego relacji z Wisły nie ma też w TVP. Puszczono tylko pokazówkę z Rybnika:
— Patrz, Prezesie! Jeden klub otwarli i jak ich spałowaliśmy!
— Dobrze, dobrze, tak trzymać! Dajcie tę podwyżkę w policji i działajcie tak dalej, towarzysze!

Wisła Nowa Osada 1 lutego 2021 r.

Ale do rzeczy. Projekt, w samej idei zasadny, został określony jako strategiczny i był tak skomplikowany (czym stanowił zaprzeczenie zasad controllingu), że wyciąganie wniosków z niego było – na zdrowy rozum – kompletnie niemożliwe. Ale uruchomiono machinę biurokratyczną i ta trwała. Trwała miesiąc, dwa, rok. Po jakimś czasie tylko tak zwane feedbacki przestały spływać.

Aż pewnego dnia ja, jako szef miejscowej komórki składającej te raporty, wydałem polecenie moim pracownikom:
— Słuchajcie, kochani, przygotujcie w tym miesiącu te raporty, ale ich nie wysyłajcie w terminie. Jak się upomną, wyrazimy zdziwienie, sprawdzimy maile, powiemy, że faktycznie zapomnieliśmy i natychmiast wyślemy, ale tylko i wyłącznie w takim wypadku. Okej?

Tak się złożyło, że nikt nie zadzwonił. Ani w tym miesiącu, ani w następnym, ani nigdy. I w ten sposób wielki projekt w polskim oddziale legł w gruzach. Na poziomie centrali on legł w gruzach z całą pewnością wcześniej, ale kierownictwo zapomniało o tym poinformować prowincję. Zrobiło tak z dwóch przyczyn:
a) dla utrzymania standardów dyscypliny swoich podwładnych;
b) aby broń Boże nie przyznać się do błędu.


Wnioski


Tak też jest z tą pandemią. Kierownictwo położyło już na niej krzyżyk. Nie da się więcej kasy nadrukować, obostrzenia zostały wprowadzone tak niechlujnie, że to one, a nie wyciągi w Wiśle, łamią prawo. Rząd jeszcze nadrabia butą, arogancją i straszeniem, ale to już nie działa. Zresztą rząd sam potwierdza analizę prawną własnych działań, strasząc przedsiębiorców odebraniem środków z pe-ef-erowskiej tarczy dwa-zero, bo tamże do umów wprowadził stosowne zapisy. Przyznaje tym samym, że obowiązku stosowania obostrzeń przez przedsiębiorstwa, które skorzystały z tarczy jeden-zero, nie ma jak wyegzekwować, bo tamże w umowach nic na ten temat nie było, a ... akty prawne są bezprawne

Kolejny problem polega na tym, że społeczeństwo, poza dość solidną ilościowo grupą emerytów, już nie boi się wirusa. Bało się, oj tak, w marcu, teraz się nie boi. Za to ma serdecznie dość ograniczeń. Do tego te ograniczenia są wprowadzane tak wybiórczo i kompletnie bez uzasadnienia, że na dłuższą metę są nie do utrzymania. Jest jeszcze do rozważenia wariant siłowy, czyli policyjno-wojskowa walka z narodem, są zwolennicy tego wariantu, ale w praktyce jest on nierealizowalny. Poza może jednym lub dwoma oddziałami, żaden policjant czy żołnierz nie pojedzie do Wisły pacyfikować tysięcy narciarzy i ludzi jedzących kebaby wbrew nielegalnemu prawu.

Jest więc tak, że centrala już położyła krzyżyk na pandemii, tylko – jak tej historii o projekcie cen wewnętrznych – zapomniała o tym powiedzieć prowincji. I nie powie, w każdym razie otwartym tekstem, nie ma bowiem w tym żadnego interesu. Warto przećwiczyć społeczeństwo, ponadto:
— Przecież nie przyznamy się do błędu — zostanie wyciągnięty słuszny wniosek.

Będzie więc powolne luzowanie, stoki zostaną otwarte w marcu, jak już śnieg stopnieje, norki wybite, aby Prezes był zadowolony, restauracje otwarte z jakimś niesamowitym reżimem sanitarnym, którego nikt normalny nie będzie przestrzegał, a maski będziemy nosili tak długo, aż sami ich nie zdejmiemy i nie zorientujemy się, że ... nikt już za ich nienoszenie nie ściga. Bo oficjalnie przepis może nie zostać zdjęty nigdy, jak w tym projekcie.

Oczywiście interesu szkoda. Niemniej:

  • Nie da się dalej stręczyć szczepionek, których nie ma, a zanim będą, naród będzie na wakacjach i będzie miał te szczepionki w ..., no wiecie gdzie.
  • Nie da się dalej budować szpitali covidowych bez przetargu, zamawiać tysiące respiratorów (nie jestem pewien, czy one naprawdę ratują życie), skoro nawet statystyka nie sprzyja. W końcu ktoś te puste szpitale może jednak pokazać w telewizji, którą ogląda sam Prezes.
  • Nie da się w pełni ocenzurować internetu, gdzie lud może sobie wyguglać, że mamy straszny problem z covidem, ale za to ... grypa zniknęła.
  • Nie da się w pełni ocenzurować internetu, gdzie lud może sobie wyguglać, że w krajach, w których nie ma lockdownów (Szwajcaria, Bułgaria, Szwecja, Białoruś) wcale nie jest gorzej z tą pandemią niż w Polsce. Ba, jest lepiej!
  • Budżet jest z gumy, a my nowych pieniędzy nadrukujemy, sorry, multiplikujemy w systemach? Nie, nie jest z gumy. Nad rządem wisi jak miecz Damoklesa próg konstytucyjny zadłużenia: nie więcej niż 60 proc. PKB. Zadłużenie od tej gumy rośnie, a PKB od tych lockdownów maleje. A opozycja musiałaby być zdrowo pijana, aby zamiast po prostu obalić rząd, negocjowała z nim, jak ten próg obejść. Choć w tym porąbanym świecie ... nie można tego wykluczyć. Niemniej przyjmijmy, że jest to mało prawdopodobne. A bez opozycji się nie da. 

Nie ma więc innego wyjścia, niż ostrożnie luzować. Ostrożnie nie ze względu na pandemię, tylko po to, aby ludzie się z tego matriksu nie obudzili, w każdym razie: nie za szybko. 

Z jedną rzeczą tylko rząd może sobie nie poradzić: ze strajkiem lekarzy, który wybuchnie natychmiast, jak tylko (oficjalnie) pandemia wygaśnie. Przypominam, że rząd popełnił błąd (lub w innej wersji: po prostu kupił ludzi), podnosząc wynagrodzenia lekarzom na czas pandemii. Oficjalne ogłoszenie jej końca będzie więc oznaczało ból portfela medyków. Jak Polska długa i szeroka, takie coś zawsze oznaczało u nas protest związków zawodowych i natychmiastowy kryzys władzyStąd pandemia oficjalnie będzie trwała, nawet jak rzeczywiście jej już nie będzie, a rząd będzie nadal płacił lekarzom jak Pan Bóg i minister Niedzielski przykazali razy dwa, bo strajku się boi. To tak jak z pewną pracownicą, która kiedyś przyniosła do pracy (w urzędzie, nie na prywatnym, rzecz jasna) zaświadczenie lekarskie, że jest matką karmiącą i nigdy go nie odwołała. Dzięki temu jej dzień pracy wynosił siedem godzin, a nie osiem, jak innych. I tak karmiła, karmiła, aż syn osiągnął pełnoletność. Nie znam finału tej historii, ale pewnie nadal karmi. 

W ogóle to rząd się boi tylko silnych, bo słabych to pałuje, jak w Rybniku!

No cóż. Anglik, Fin i Szwed sobie pójdą, a my nadal będziemy prowadzili naradę po angielsku. I o to chodzi!