środa, 31 maja 2017

Ekonomia to myślenie. Cambio dolor por libertad

"Realną zachętą do tego, by Polacy kupowali samochody elektryczne, byłaby dopłata w wysokości ok. 30 tys. zł - uważa szef Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski. TOR przedstawił we wtorek raport nt. elektromobilności w Polsce."

Jak już pisałem wcześniej: za protekcjonizm zawsze płaci konsument [kliknij tutaj]. Wszelkie granty, dopłaty, i inne świadczenia są cool, dopóki uważamy, że pieniądze biorą się z drukarki o nieograniczonej wydajności. Jeśli trzeba dopłaty 30 tys. zł (jak mniemam, do egzemplarza), aby ten rynek rozruszać, oznacza to, że wypracowana technologia jest prawdopodobnie jeszcze nieprzygotowana, niewydajna i nieopłacalna ekonomicznie. Gdyby bowiem była przygotowana, wydajna i opłacalna ekonomicznie, wówczas konsumenci sami chętnie rzuciliby się do salonów. Zresztą przecież to Europa Zachodnia specjalizuje się w różnego rodzaju niewydajnych systemach wsparcia. Nie idźmy tą drogą! Nie budujmy takiego modelu gospodarki!

W obecnej polityce gospodarczej bardzo podoba mi się stawianie na własny (czytaj: polski) interes, bo przecież swego bronią wszyscy inni w Europie (a zwłaszcza Francuzi oraz Niemcy) i na świecie. W obecnej polityce gospodarczej podoba mi się odejście od promowania interesów zachodnich koncernów i banków. Ale w obecnej polityce gospodarczej zaczyna mi przeszkadzać ten model państwa, jako głównego nadzorcy i kreatora wszystkiego. Wydaje mi się, że Polacy są sami na tyle przedsiębiorczy, że przekształcanie gospodarki na model państwowy, ba, wręcz socjalistyczny, może przynieść efekty gorsze od zamierzonych.

-Cambio dolor por libertad - chciałoby się rzec za Natalią Oreiro. Pisałem o tym rok temu na innym blogu:
Cambio dolor por libertad [kliknij tutaj]

W artykule na Interii czytamy jeszcze:
"Według wyliczeń Europejskiego Funduszu Leasingowego (EFL), koszt zakupu samochodu z silnikiem spalinowym wynosi obecnie ok. 55 tys. zł, a samochodu elektrycznego - 104 tys. EFL wyliczył, że koszty eksploatacji takiego samochodu nadal są wyższe o ok. 28 proc. w stosunku do samochodu spalinowego. Jak wskazali autorzy raportu, rynek samochodów elektrycznych najbardziej rośnie tam, gdzie dopłaty bezpośrednie do ich zakupu są najwyższe - np. w Norwegii, Francji czy USA. Jako dowód, jak ten rodzaj wsparcia działa na rozwój rynku, podali przykład Danii, w której sprzedaż "elektryków" spadła o 61 proc. po tym, jak - ze względu na sytuację budżetu w 2015 r. - ograniczono subsydia."

No właśnie!


Realną zachętą do tego, by Polacy kupowali samochody elektryczne, byłaby dopłata w wysokości ok. 30 tys. zł - uważa szef Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski. TOR przedstawił we wtorek raport nt. elektromobilności w Polsce.

Czytaj więcej na http://biznes.interia.pl/makroekonomia/news/doplaty-bylyby-zacheta-do-kupna-samochodu-elektrycznego,2520129,2156?utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

Przegląd prasy. Gullit tłumaczy "świadomość Zachodu" dla Rzeczpospolitej

Cytat z wywiadu, który doskonale tłumaczy, dlaczego na Zachodzie dziś jest, jak jest. Dlaczego w imię walki z apartheidem skręcili w stronę komunizmu:

"- Dlaczego skoncentrowaliście się na walce z apartheidem?
- Dlatego, że jestem z Holandii, a moje pokolenie było przepełnione poczuciem winy za to, co Holendrzy zrobili w Republice Południowej Afryki. Dla nas apartheid był ważną sprawą i uważaliśmy, że trzeba z nim walczyć, wspierać African National Congress w przejęciu władzy (...) Nelson Mandela wyszedł z więzienia, został prezydentem, apartheid został obalony (...) nasza bitwa (...) została wygrana."

wtorek, 30 maja 2017

Podejmowanie decyzji inwestycyjnych. Cz. I. Metody nieanalityczne



Nie jest tajemnicą, że w przedsiębiorstwach podejmuje się decyzje często wręcz o strategicznym charakterze bez jakiejkolwiek analizy. Istnieją firmy, których wdrożono zawiłe procedury postępowania z każdą niemal (to „niemal” jest tu bardzo istotne) decyzją biznesową i weryfikacji każdego niemal wydatku. Oczywiście procedura dotyczy teoretycznie „wszystkich” elementów, w praktyce jednak, gdy mamy do czynienia z czymś bardzo dużym, bardzo istotnym i bardzo drogim, wówczas decyzje zapadają na tak wysokim szczeblu zarządzania, że o żadnej skomplikowanej analizie się nie myśli. W Polsce jest wiele przedsiębiorstw, w których zakup śrubki fi coś tam oraz 10 długopisów marki jakiejś tam wymaga przejścia przez skomplikowaną procedurę weryfikacyjną i akceptacyjną. Jednocześnie w tych samych przedsiębiorstwach zakupiono za 10 lub 15 mln zł. system informatyczny bez żadnej analizy i w ślad za jednoosobową decyzją właściciela bądź (rzadziej) głównej osoby zarządzającej. Czasem jest to jeden i ten sam człowiek. Nawet wówczas jednak jakąś metodą przed podjęciem decyzji się kierowano. Poniżej przedstawiono przegląd trzech najpopularniejszych (dobranych na podstawie doświadczenia autorów) nieanalitycznych metod podejmowania decyzji inwestycyjnych w przedsiębiorstwach.


· Nos prezesa


Pierwszą nieanalityczną i chyba najpopularniejszą metodą podejmowania decyzji jest nos prezesa, tu rozumianego, jako szefa dowolnej organizacji o cechach despotycznych, budzącego szacunek, posłuch i pewnie niemałą dozę strachu u wszystkich podwładnych. Całość polega na tym, że jak nos prezesa czuje, że inwestycja jest opłacalna, żadne dane liczbowe, ani żadne inne argumenty nie są w stanie organizacji przed poczynieniem tego kroku powstrzymać. Zwłaszcza, że wszyscy podwładni zwykle w lot zrozumieją intencje szefa i z dużą dozą gorliwości będą jego decyzję wspierać i ją potwierdzać. Jeśli natomiast nos prezesa nie jest przekonany do jakiegoś przedsięwzięcia, jest ono wówczas z góry skazane na skreślenie z listy.

Całość opisu tej metody wydaje się nieco kpiarska, ale tu zapewniamy Czytelników, że ja jej wcale nie dezawuujemy. Wiemy, że dla wielu jest to nieprawdopodobne, ale przecież nos prezesa… może się mylić. Przyjmijmy, że może być okresowo na przykład zakatarzony.

Dlatego warto zawsze wzmocnić tę metodę wykonaniem jeszcze analizy nieco bardziej rzeczowej, bądź też zapytaniem o to, co czuje z kolei nos innego eksperta. Ale z drugiej strony rozmawiamy i tak o jakże niepewnej przyszłości. I tu nos prezesa, zwłaszcza mądrego życiowo i już nieco doświadczonego, może naprawdę diagnozować ryzyka, których inni nie widzą, lub wywąchać szanse, których inni nie potrafią namierzyć, ale i też „zamknąć” niespodziewanie dla samego prezesa przedsiębiorstwo.


· Naśladownictwo


Kolejną popularną metodą podejmowania decyzji inwestycyjnych jest naśladownictwo. Metoda bardzo wygodna oraz w miarę, wydawałoby się, bezpieczna. Robimy to, co inni już przetestowali, uczymy się na cudzych błędach, a jeśli coś się gdzieś „wali”, mamy wówczas jasny sygnał i trochę czasu na wycofanie się z interesu. Teoretycznie. Bo w praktyce jest zawsze gorzej i tak naprawdę „nigdy” nie dostrzegamy „czerwonych sygnałów”. Naśladownictwo ma swoją zaletę też w słowie „odpowiedzialność”, choć raczej warto napisać „unikanie odpowiedzialności”. Jeśli robi się to, co wszyscy, nie ryzykuje się wówczas własnej kariery i zawsze znajdzie łatwe wytłumaczenie: Przecież w całej branży nastały trudne czasy. Menedżerowie idący „pod prąd” często miewają faktycznie lepsze efekty, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że uda się im utrzymać zaufanie pracodawców
i stanowiska przez dłuższy czas, co zdarza się niezmiernie rzadko. Wadą naśladownictwa jest znacząca podatność na „strzyżenie owiec”. Po prostu można wpaść w przepaść razem z całym stadem baranów.

· Inwestowanie tylko w stanie wyższej konieczności


Wiele organizacji nastawia się na realizowanie strategii inwestowania tylko w stanie wyższej konieczności. Jeśli więc po wielu latach eksploatacji zepsuła się maszyna potrzebna do produkcji i nie ma już na rynku części zamiennych, dopiero wówczas kupuje się nową. Robimy tak, bo musimy. Ale dzięki stosowaniu tej metody wcześniej „oszczędzaliśmy”. Problem w tym, że działanie w warunkach wyższej konieczności, niestety bardzo popularne
w wielu przedsiębiorstwach, jest w końcowym rozrachunku zawsze droższe, niż działanie
w ramach rozsądnego planu i w warunkach „normalnych”. Za interwencję „pilną” zawsze zapłaci się więcej ze względu na ograniczone czas i możliwości wyboru.

Nie należy krytykować całkowicie zaprezentowanych metod nieanalitycznych, ba mogą nawet one wnosić zapewne pewną wartość dodaną, ale konieczne jest jednak zalecenie każdej organizacji, aby wykonała także analizę w każdym przypadku przede wszystkim za pomocą jednej z dostępnych metod analitycznych.

Źródło: D.Michalski, M.Skudlik. Finanse w erze globalnego ryzyka


niedziela, 28 maja 2017

Ostani odcinek niedziel z fantastyką. Konkurs kwalifikacyjny. Gliwice 2015



Atmosfera na drugim piętrze biurowca państwowej firmy Arystoteles Inwestycje SA była tego dnia wyjątkowo nieciekawa. Wszystkich pięciu członków rady nadzorczej niechętnie przybyło do firmy i oddało się dodatkowym obowiązkom. Mieli rozstrzygnąć (lub – na co raczej wskazywały dane im wytyczne – nie rozstrzygnąć) konkurs na nowego członka zarządu ich przedsiębiorstwa. Poprzednik odniósł sukces w niedawnych wyborach do Parlamentu Europejskiego i w ten sposób nagle powstał nikomu niepotrzebny vacat.

Rada pracowała tego dnia w grupach. Najbardziej doświadczony i kompetentny przewodniczący rady Andrzej Ziółko samotnie czytał Gazetę Rządową. Robił to od końca, bo tam właśnie znajdował się jedyny dział, w którym wiedza i sposób pisania dziennikarzy były na odpowiednim poziomie. Rzecz jasna, chodziło o dział sportowy. Przewodniczący mógł sobie pozwolić na takie podejście do pracy, gdyż wcześniej bardzo rozsądnie podzielił role. Po pierwsze, odsunął od wszelkiej pracy merytorycznej „klan panienek”, jak nazywał dwie wcale niemłode i raczej nobliwe panie reprezentujące w radzie miejsca przynależne stronie społecznej, co zawsze oznaczało ludzi wybieranych przez związki zawodowe. Panie Krysia oraz Zosia bez trudu zgodziły się na pozorne uczestnictwo w toczącym się procesie wyboru odpowiedniego człowieka na odpowiednie stanowisko. Było to wynikiem odbytej dzień wcześniej rozmowy z przewodniczącym. Cały problem sprowadzał się do faktu, że nieposiadające zbyt wielkiego wykształcenia damy miały dramatyczne wręcz trudności  ze zdaniem egzaminu państwowego, który każdy „społeczny” uczestnik rady spółki państwowej musi zaliczyć w ciągu roku od powołania.  Po pięciu nieudanych próbach i w obliczu zbliżającego się nieuchronnie dnia oznaczającego utratę całkiem niewymagającej i dobrze płatnej dodatkowej fuchy, panie zdecydowały się w końcu na rozmowę z przewodniczącym, czyli człowiekiem dysponującym notesem z numerami telefonów do wielu znajomych innych znajomych, którzy wiele mogą i wiele potrafią. Transakcja była jasna i prosta. Przewodniczący uruchomi swoje kontakty i postara się, aby w czasie najbliższego egzaminu komisja w szczególny sposób policzyła potrzebne do sukcesu pań działaczek punkty, ale nie ma nic za darmo.
- Otrzymałem jasne wytyczne – powiedział Andrzej – ten jutrzejszy konkurs ma pozostać nierozstrzygnięty. Podobnie jak poprzedni. Mamy specjalnie opracowane przez sztab prawników i ekonomistów trudne testy. A i próg zdawalności ustawiliśmy bardzo wysoko: trzeba mieć ¾ prawidłowych odpowiedzi. Nikt nie ma prawa przez nie przejść pozytywnie. Nasza jutrzejsza robota to formalność. W zasadzie tu nie potrzebuję waszej pomocy. Ale potem już tak. Jeśli bowiem dwa konkursy skończą się bez wyłonienia zwycięzcy, będziemy mogli wskazać kandydata z wolnej ręki. Tu też otrzymałem jasne wytyczne. Ma to być Tomek Rakuski, ten, wiecie, co już dwie firmy doprowadził do upadku - stocznię nad rzeką i hutę w górach, i ma z całą pewnością wysokie kompetencje, aby położyć kolejne przedsiębiorstwo. Oczywiście my do tego nie dopuścimy, ale wybrać go musimy. Taki kraj, takie rozkazy. Nic na to nie poradzę. Ale chciałbym, aby wybór rady był jednomyślny. Czy to jasne?
W obliczu szansy na zachowanie nieozusowanego wynagrodzenia w wysokości średniej krajowej, którego otrzymywanie wymagało stawienia się raz w miesiącu na nudnej naradzie, wszystko było jasne jak się patrzy. Teraz obie panie zajęły się rozmową o modzie oraz planach urlopowych. Po czasie rozmowa skupiła się na tej drugiej kwestii. Krysia wolała Teneryfę, bo jak mówiła, kontynent już ją nudzi, a Zosia miała wspaniałe wspomnienia z pełnej pięknych widoków i plaż  Riwiery Francuskiej i zamierzała w tym roku udać się tam raz jeszcze.
Do sprawdzania testów Andrzej wyznaczył dwóch najmłodszych członków rady. Obaj mieli po 30 lat. Obaj byli jeszcze chętni do pracy i z podobnych przyczyn absolutnie lojalni wobec niego. Pierwszy z nich - Jurek był synem jednego z najbardziej znanych biznesmenów. Andrzej zawarł układ z ministrem i wspólnie zarekomendowali młokosa do rady. Oczywiście nie uczynili tego bezinteresownie. Mieli już dziś zagwarantowane posady, które nazywali parasolem ochronnym, w spółce tatusia rekomendowanego człowieka. Drugi z nich – Arek, był jakimś pociotkiem samego ministra. Nie było wątpliwości, że młodzież zrobi wszystko, czego będzie się od  niej oczekiwało.

*             *             *

Sielankową atmosferę oczekiwania na wyniki testów wszystkich czternastu kandydatów, którzy byli tak durni i tak nieszanujący swojego czasu, że zgłosili się do konkursu, przerywały czasem komentarze sprawdzających testy młodych członków rady:
- Patrz Arek, jaki durny!
- Andrzej, widziałeś tę odpowiedź!
- Boże, co za kretyni!
- O, ten to jakiś mocarz, czterdzieści dwa punkty na sto. Niemożliwe! Nawet szkoda faceta!

I tak czas płynął. Jednakże w pewnym momencie komentarze zaczęły się zmieniać:
- Dobrze, dobrze, znów kurna, dobrze, co jest?
- Weź to sprawdź jeszcze raz!
I nagle względną sielankę zakłócił głośny komunikat:
- Panie przewodniczący, może pan pozwolić tutaj? Mamy problem.

*             *             *

- Osiemdziesiąt sześć na sto! Jak to możliwe?
- No, niestety, tak wyszło.
- Sprawdziliście ten test dokładnie?
- No przecież.
- To trzeba było, do jasnej, w paru miejscach się pomylić przy sprawdzaniu.
- Panie przewodniczący, czy pan ma nas za idiotów? Pomyliliśmy się już w pięciu miejscach. Nie możemy dalej kręcić.  Jak ta baba się zorientuje, będą kłopoty.
- Jaka baba?
- No, ten test napisała kobieta, zaraz sprawdzę w dokumentach.  O … mam. Joanna Skłodowska. Nazwisko jak ta słynna noblistka za książki, czy coś takiego.
- Tamta była chemiczką, młody kretynie. I co masz jeszcze o tej lasce?
- Trzydzieści dwa lata, studia prawnicze plus podyplomówka z ekonomii, jakiś em-bi-ej, o rany … oryginalny, po angielsku, doświadczenie zdobyła szefując własnej firmie.
- Trzydzieści dwa? Niemożliwe! Własna firma. I po kija taka się pcha na ustalone stanowisko w spółce państwowej? Studia i podyplomówka? Z tym to na zmywak w Londynie, a nie do poważnej firmy.
- I co teraz, panie przewodniczący?
- Teraz to spieprzyliście wszystkim wieczór. Trzeba będzie tej sikorce zrobić egzamin ustny w trzyosobowej komisji. Zawaliliście, więc powinniście zostać. Ale – pomyślał Andrzej – wówczas ona oskarży nas o męski szowinizm. Nie, wy jednak spadacie. Macie u mnie wielki minus. A panie Zofia i Krystyna zostają! – zwrócił się w innym kierunku - Ja przygotuję pytania, a wy je będziecie na przemian zadawać. Pięć pytań wystarczy, tak myślę.

*             *             *

- Niestety, nie odpowiedziała pani prawidłowo na żadne zadane przez moje koleżanki pytanie.  Nie wiedziała pani, z ilu działów składa się firma, nie wiedziała pani, ilu dokładnie pracowników zatrudnia.  Nie. Niech mi pani nie przerywa. Odpowiedź „około trzystu” nie jest dokładna. Nie możemy tego zaakceptować. Bycie członkiem zarządu naszej firmy wymaga wielkich kompetencji oraz niebagatelnej wiedzy o firmie. Jakoś przypadkowo przeszła pani przez…  Mówiłem, aby mi nie przerywać. Bardzo proszę, niech pani zachowa klasę. Nie zdała pani egzaminu ustnego. Dostaje pani zero punktów. Zero. Rozumie pani? I taki komunikat puścimy do prasy – zakończył swój wywód przewodniczący, dumny ze swojego ostatniego pomysłu. To skutecznie odstraszy wariatów startujących w kolejnych konkursach dotyczących jakichkolwiek stanowisk.
- Dobrze! – rzekła na odchodne zapłakana kandydatka – Powiem wam tylko jedno. Obyście po drodze do domu wszyscy zabłądzili i obyście wracali do jutra!  Żegnam.
Wzbudziło to powszechną wesołość komisji.
- Jednak nie jest przynajmniej nudno. Wynagrodziło to nam przedłużony niespodziewanie dzień pracy – pomyślał Andrzej, który miał do domu najbliżej, raptem około pół godziny spacerku.

*             *             *

Po wysłaniu komunikatu do ministerstwa i po mało dyskretnym telefonie do zaprzyjaźnionego dziennikarza Gazety Rządowej przewodniczący udał się na spacer w kierunku własnego domu. Lekarz zalecił mu te spacery zamiast podróży samochodem, zresztą czas dotarcia na własnych nogach był nawet krótszy. Samochodem trzeba było objeżdżać rozległy park, a pieszo można było iść na skróty.

Wieczór nastał szybko, zrobiło się ciemno. Mimo tych warunków alejką parkową winno się poruszać wiele osób, stanowiła ona bowiem popularny skrót prowadzący z części przemysłowej miasta do części osiedlowej. Ale tym razem ruch był wyjątkowo słaby. Tak słaby, że po piętnastu minutach przewodniczący zauważył, że nie natknął się jeszcze na nikogo po drodze. Po dwudziestu minutach dotarł planowo do rozwidlenia dróg umiejscowionego obok okazałego kamienia, który pewnie lata temu służył za fragment jakiegoś pomnika. Przewodniczący skręcił w prawo. Stąd do granic osiedla miał może pięć minut. Ale szedł, szedł i szedł, a znanych zarysów domów nie było widać, a gwaru grających zwykle na oświetlonym boisku młodych ludzi nie było słychać. 

Przewodniczący Ziółko stracił poczucie czasu. Zdezorientowany szedł jednak dalej. Przecież w raczej małym parku nie było gdzie zabłądzić.

*             *             *

Gdy zupełnie zmęczony znalazł się ponownie przy kamieniu, pot zaczął oblewać mu czoło. Rozglądał się za ludźmi, którzy mogliby powiedzieć, co się dzieje, ale tych  nie było. Uznał, że coś jest z jego własnym postrzeganiem świata nie tak. W ogóle wyglądało,  jakby w zwykle ludnym parku  nie było nikogo. Zdziwiony podróżnik usiadł na kamieniu i wyjął swoją komórkę.
- Pewnie nadmiar  pracy mi zaszkodził i mam jakiś udar – pomyślał.

Wykręcił numer do żony. Sztuczny głos jakiejś pani poinformował o braku zasięgu. Wówczas przypomniał sobie, że numery alarmowe są czynne wszędzie. Okazało się, że nie tym razem. Zupełnie zagubiony przewodniczący zasnął w końcu zmęczony na kamieniu.

*             *             *

Jeszcze bardziej groteskowa historia przydarzyła się damom ze związków zawodowych. Obie odjeżdżały do swoich domów samochodami. Pierwsza wyjechała pani Krysia. I zaraz po wyjeździe na główną drogę natknęła się na rutynową antyalkoholową kontrolę policyjną, realizowaną ekspresowo za pomocą kółeczka. Pani Krysia wiedziała, że miejscowa policja lubi stać w tym miejscu. Poza tym , nigdy by jej nie przyszło do głowy, by prowadzić  samochód „ pod wpływem”. Zbliżając się do policjantów na drodze, już wcześniej opuściła okno i po zrównaniu się z człowiekiem w mundurze ochoczo dmuchnęła w kółeczko. I to był początek kłopotów  jej i jej koleżanki.

*             *             *

- Ty, patrz Zbyszek, jedzie kolejne auto z tej strony, możliwe, że tam była jakaś  impreza.
- Jasne, już sprawdzam.

 *             *             *

Obie panie zażądały badania krwi w szpitalu. Zanim do tego doszło,  minęła godzina. Potem dwie godziny w oczekiwaniu na analizę. W jednym przypadku stwierdzono zero dziewięć, w drugim - nawet promil. Lekarze byli zdumieni. Takie wartości oznaczają już dość znaczny stopień nietrzeźwości, tymczasem przywiezione i eskortowane panie w ogóle nie sprawiały wrażenia pijanych. Procedury powtórzono. Z identycznym skutkiem. Wywołało to niebywałe zdumienie badanych.

*             *             *

Panie Krysia i Zosia i tak miały szczęście. Nad ranem ,wobec ciągle powtarzalnych wyników, lekarze zaczęli podejrzewać błąd w sprzęcie.
- Przecież każdy człowiek, nawet baba, w końcu trzeźwieje – myślał nadzorujący badania doktor Masztalerek.
Wymieniono odczynniki, co przyniosło wynik negatywny, to jest w końcu pozytywny dla nieproszonych pacjentek. Lekarze odmówili policji podpisania jakiegokolwiek protokołu, co zakończyło się drobną awanturą, ale – w końcu – damy wypuszczono bez postawienia im jakichkolwiek zarzutów.

*             *             *

Przewodniczący obudził się nad ranem i tym razem bez problemu dotarł w niecałe dziesięć minut do domu. Ale on miał mniej szczęścia. Tam czekała na niego awantura. Podejrzliwa żona już od jakiegoś czasu zarzucała swojej drugiej połowie, że zatrudnia zbyt ładną sekretarkę. Po godzinie zdziwiony mąż wylądował znów na świeżym powietrzu, ale tym razem zaopatrzony został w zestaw wypełnionych osobistymi rzeczami walizek.

*             *             *

Tabloid  News ochoczo opisywał kulisy rozprawy rozwodowej. A te były bardzo interesujące głównie ze względów finansowych.  To, że małżonka zażądała połowy majątku i alimentów na dzieci było standardem. Ale nie było standardem żądanie dodatkowe.  Pani Ziółko wnosiła przed sądem, że podstawę alimentów powinny stanowić też dochody z kombinacji  i łapówek.
- Przecież, jeśli mąż powódki działa w firmie państwowej i nie jest fujarą, na pewno ma dwa razy większe od oficjalnych dochody nieoficjalne  - zupełnie bez zażenowania perorował wzięty adwokat.
Zanosiło się na publiczny ubaw i lawinę kłopotów  dla spóźnialskiego małżonka.

sobota, 27 maja 2017

4919929,92 - liczba dnia. Przegląd prasy

Jak donosi Sport Wisła Kraków jest winna miastu za wynajem stadionu 4 miliony 919 tysięcy 929 złotych oraz 92 grosze. Oczywiście to wartość wirtualna. Głównym "sponsorem" Wisły jest bowiem nie kto inny, tylko ... wspomniane miasto stołeczne (kiedyś) Kraków.

Żartując sobie nieco, miasto miało po oddaniu stadionu do użytku dwa wyjścia: pierwsze - ustalić czynsz w wartości pomijalnej; drugie - w wartości godziwej wynikającej z kosztów. Paradoksalnie mądrzejsze byłoby wyjście ... pierwsze. Aby wytłumaczyć, dlaczego tak jest, należy zdać sobie sprawę, kto tu od kogo zależy i kto ma więcej do stracenia. Gdyby bowiem Wisła nie zechciała grać na - nota bene - stadionie Wisły, wówczas to miasto musiałoby się wytłumaczyć, po co wydało na jego remont kilkaset milionów złotych. Gdyby Wisła nie zechciała grać na stadionie Wisły, wówczas ponadto stadion miejski przestałby spełniać swoje cele. Gdyby więc miasto swego czasu ustaliło czynsz na poziomie - dajmy na to - złotówki, wyszłoby z tego z twarzą. A tak nalicza Wiśle czynsz godziwy, którego to klub (nie pierwszy w Polsce, bo identycznie było w Poznaniu, a wkrótce pewnie będzie w przypadku Stadionu Śląskiego w Chorzowie) nie ma najmniejszego zamiaru regulować. Oczywiście jest z tego wyjście. Miasto mogłoby na przykład dać Wiśle dotację o wartości - zgadnijmy - 4 milionów 919 tysięcy 929 złotych oraz 92 groszy i wówczas ... jest szansa, że klub uregulowałby ten dług.

Absurd potwierdzający tezy Mazura z poprzedniego mojego posta.

piątek, 26 maja 2017

Wszyscy murem za Mazurem. Przegląd dzisiejszej prasy

Bardzo ciekawe tezy wywiadu z Mazurem w dzisiejszym Sporcie:

"Z tego punktu widzenia [ładowania istotnych środków przez miasta - uzup. MS] mijający sezon był wyjątkowy: skutecznie dało się udowodnić, że samorządy nie powinny zajmować się zarządzaniem profesjonalnym klubem piłkarskim! I to nie jest teoria; to praktyka! Nie "umiom" - jak niektórzy powiadają - i koniec!"

"Górny Śląsk - doświadczenia ostatnich lat są tego jaskrawym przykładem. Gminy - poprzez angaż w futbol - zmarnowały potężną kwotę. Roczne dotacje na ten cel w województwie to kilkadziesiąt - jeśli nie więcej - milionów złotych, czyli budżet niewielkiego miasteczka!"

"...problemy Ruchu z mocą wybuchły w chwili, gdy w klub mocniej zaangażowało się miasto. "Wrzuciło" do klubu potężną kwotę 18 mln zł i ... nagle okazało się, że Ruchu nie ma!"


czwartek, 25 maja 2017

Artysta grzeczny - artystą niepopularnym

Kiedyś w diecezji warszawsko-praskiej obowiązywała czarna lista ks. Sawy. Był to zbiór zespołów muzycznych, których prawdziwy katolik słuchać nie powinien. Przyznam, że znajdowało się na niej większość tego, co słucham, w tym takie "zakazane" zespoły, jak: Led Zeppelin, Deep Purple, Iron Maiden, Metallica, czy Sex Pistols. Ks. Sawa miał prawo napomnieć owieczki, aby unikały niebezpieczeństw, bo ludzie tworzący wspomniane zespoły na pewno nie prowadzili grzecznego życia. Można nawet rzec, że większość prowadziła się paskudnie i absolutnie nie nadaje się na wzorce do naśladowania. Co z tego? Problem bowiem tkwi w tym, że mowa o najpopularniejszych światowych zespołach rockowych.

Najpopularniejszych, bo najlepszych. I to ludzie w nich doceniają: świetną muzykę. Ks. Sawa nie rozumiał, że słuchanie nawet Kata, nie oznacza, że fani natychmiast wyjdą na ulice mordować koty i organizować czarne msze. Absolutna większość ludzi odbiera to następująco: to tylko i aż muzyka.

Problem z festiwalem w Opolu został z pewnością nieco podjudzony i nieco przerysowany. Ale trafiło też na chyba niewiele rozumiejącego ze świata muzyki człowieka. Fajnie, jakby na festiwalach grali sami grzeczni, bogobojni i przestrzegający dziesięciu przykazań artyści. Tyle, że ... takich prawie nie ma. Artysta grzeczny bowiem ... niczego wielkiego nie stworzy. Rysiek Riedel nie był wymarzonym wzorcem dla młodzieży, ale był wielkim muzykiem. 25 lat po jego śmierci tłumy ludzi nucą pod nosem jego utwory. 25 lat po jego śmierci Dżem nadal ma w repertuarze głownie jego utwory.

Bo życiorysy artystów to mało liczne wzloty i o wiele bardziej liczne upadki. To rozwody, narkotyki, alkohol, porąbane życie, nawet samobójstwa. Mimo tego, lub raczej głownie dzięki temu, są oni w stanie tworzyć arcydzieła. Dlatego też oni są tak fantastycznymi dostawcami gotowych życiorysów i scenariuszy dla twórców filmowych. Tak już jest. "Skazany na bluesa. Ilu jeszcze jest takich, jak on!"

Festiwal w Opolu można było ograniczyć do samych żyjących w zgodzie z dziesięcioma przykazaniami artystów. Może kilku by się znalazło, nie przeczę. Ale czy taki festiwal miałby rekordową oglądalność?

Panie Kurski! Telewizja jest dla widzów. Jeśli się o tym zapomni, wówczas trzeba szukać albo uszczelniania abonamentu, albo jakiegoś kredytu. Jeśli się nie zapomni, telewizja da sobie radę i bez tych dopalaczy.

Panie Kurski! Czy, gdyby narkoman Rysiek żył i tworzył teraz, wpuściłby pan go na scenę? 

niedziela, 21 maja 2017

Niedziela z fantastyką - 50 twarzy Nowoka. Gliwice 2015



Owidiusz:
„U sąsiada zbiory zawsze wydają się lepsze, 
a jego krowa daje więcej mleka.”


Nadszedł wieczór w zakopiańskim hotelu Biały Strumień. Spędzający tam zasłużony urlop komisarz Nowok udał się do hotelowego jacuzzi ze swoją młodą wiekiem i stażem małżonką. Po chwili przysiadła się do nich inna para. 

* * * 

Poznane małżeństwo Schindzielosch z Niemiec okazało się bardzo sympatyczną kompanią. On jeszcze w miarę dobrze mówił po polsku, ona była rodowitą Niemką. Po jakimś czasie ustalili, że udadzą się wspólnie do sauny. Starym niemieckim zwyczajem oczywiście w strojach Adama i Ewy. 

* * * 

Pobudka była bardzo trudna. Głowa bolała komisarza niesamowicie. Ze zdziwieniem zauważył, że leży co prawda w swoim łóżku w pokoju hotelowym, ale obok niego spoczywa jakaś całkiem ładna, całkiem goła i całkiem obca postać. Próbował sobie przypomnieć wydarzenia dnia poprzedniego. Cóż oni wyprawiali? Aha! Byli w saunie. A co potem? Mrok niepamięci zaczął się kruszyć, by przywoływać coraz to nowe i ciekawsze obrazy.
− Hmmm… − mruknął komisarz – całkiem nieźle! 

− Uuuuummmm − odpowiedziało mu mruknięcie śpiącego stworzenia. 
Komisarz próbował sobie przypomnieć więcej, ale przyszło mu do głowy tylko to, że lanie śliwowicy góralskiej na rozgrzane kamienie w saunie przynosi zaskakujące efekty. Za nic nie pamiętał, kto w ogólnej zabawie w końcu zaproponował ten galimatias małżeński. 
− Pal to licho! Jest nieźle − podsumował komisarz – Ale ciekawe, jak się z nią dogadałem? Pewnie w ogóle nie musiałem nic gadać!

* * *

Tymczasem zza ściany zaczęły dochodzić ciekawe odgłosy. Jakaś inna para najwyraźniej też poczuła klimat górskiego powietrza. Zadowolony komisarz Nowok zaczął nasłuchiwać.
- Tak, tak… O Matko Boska! … tak! – dobiegł jakiś damski głos! 

- Ale jazda – pomyślał komisarz!
- Jeszcze, jeszcze – kontynuował damski głos nieco głośniej. Wydało się Nowokowi, że jest to dość dobrze znany mu damski głos. Poziom humoru komisarza raptownie opadł. Nastawił ucha. 
- O Matko Boska! – doleciało znów zza ściany. I co ciekawe teraz już komisarz nie miał wątpliwości. Był to głos Irenki. JEGO Irenki!
- Jeszcze, jeszcze – zabawa widać trwała w najlepsze. Cały czerwony, kompletnie otumaniony i nieprawdopodobnie wściekły komisarz Nowok sięgnął do szafy, wyjął lezący tam służbowy przedmiot i gwałtownym krokiem ruszył na korytarz i udał się w stronę sąsiedniego pokoju.

* * *

Zeznania podejrzanego były bardzo dziwne. Nie było wątpliwości, że jego żonę znaleziono w kałuży krwi, i że zastrzelono ją z pistoletu męża. Ale w magazynku brakowało dwóch nabojów. Drugiego, mimo wielogodzinnych poszukiwań, nie znaleziono. Z zeznań recepcjonistki wykoncypowano, że około północy małżonka zażądała osobnego pokoju, twierdząc, że pokłóciła się z mężem. Tymczasem ten utrzymywał, że jego żona puszczała się z jakimś obcokrajowcem. Przyznał, że on też się zapomniał, ale tej (tu brzydkie słowo) nie mógł wybaczyć. Nic się nie zgadzało z rzeczywistością. Hotel akurat w tym czasie nie meldował żadnych obcokrajowców, jedynymi gośćmi w pozasezonowym czasie były dwa małżeństwa z dziećmi, grupa szkoleniowa samych facetów z elektrowni oraz Nowokowie ze Śląska. Dyrektor hotelu pod naciskiem śledczych musiał wyjawić, że dyskretnie zainstalował monitoring w całym hotelu, łącznie z łazienkami i sauną. Twierdził, że to ochrona przed kradzieżami, ale naciśnięty przyznał, że chodziło głównie o seks, w tym zwłaszcza o nietypowe jego formy. Tępił to bezwzględnie, gdyż w przeciwnym przypadku hotel siłą domina zamieniłby się w lokal reklamowany jako gay-friendly, co z kolei doprowadziłoby do wyjazdu wszelkich innych gości. Dyrektor chętnie pokazał nagrania z monitoringu. Śledczy zobaczyli Nowoków siedzących w jacuzzi, potem Nowokową samotnie w saunie z nabytą w pobliskim kramie śliwowicą. Następnie nocą widać było, jak Nowokowa wychodzi z pokoju i udaje się do recepcji. Rano kamery na korytarzu pokazały gołego jak święty turecki Nowoka z niesamowitym błyskiem w oczach, udającego się do wynajętego nocą przez żonę pokoju. Żadne z nagrań nie pokazało nikogo, z kim Nowokowie by rozmawiali. Wstępnie ustalono, że po aresztowaniu - byłego z pewnością już - komisarza policji należy poddać badaniom psychiatrycznym.