piątek, 26 marca 2021

Czy wynagradzanie ludzi za pracę pozorną lub brak pracy jest słuszne?

Były premier Leszek Miller, człowiek, który ma mocno inne poglądy niż ja (na życie, gospodarkę i wiele innych kwestii), ale zawsze ceniłem go za kulturę i umiejętność wyważania wypowiedzi, tako rzecze w wywiadzie dla Dziennika Zachodniego:

"— I już nigdy nie wrócimy do sytuacji, którą pamiętamy.
— Tej sprzed pandemii?
— Tak. Być może już zawsze trzeba będzie nosić maseczki. Trzeba będzie przyzwyczaić się do obniżenia poziomu życia. Przecież nie wszystkie gałęzie przemysłu się odbudują, bo nie są w stanie uporać się ze skutkami pandemii. Trzeba będzie po prostu przyzwyczaić się do zmian w systemie pracy, o jednej już wiemy, pani wie i ja wiem, mówię o pracy zdalnej, bez konieczności chodzenia do biura."

Pan Miller może sobie pozwalać na takie pesymizmy, bo jest emerytem, i to w zasadzie podwójnym: ma też dietę parlamentarzysty europejskiego. Wierzę natomiast, że wielu przedsiębiorców czytając taką wypowiedź polityka, artykułuje pod nosem słowa nie do końca, nomen omen, parlamentarne. Ludzie czasem bowiem całe życie budowali swój biznes, o którego potencjalnym upadku tak lekko opowiada były premier.

Ale to jedna kwestia. Drugą – związaną z pytaniem tytułowym – stanowi druga fraza cytowanej wypowiedzi. Niektórzy wizjonerzy – parając się pracą poselską, informatyczną lub podobną – wyobrażają sobie, że Polska cyfrowa jest oczywistością.

  • Radni i prezydent Bytomia zadecydowali, że za parkowanie w centrum miasta kierowcy zapłacą tylko mobilnie – nie będzie nawet parkomatów na kartę, już nie mówiąc o czymś tak wstecznym jak gotówka.
  • Ministerstwo infrastruktury zadecydowało, że za przejazd państwowymi odcinkami autostrad od grudnia 2021 r. będziemy mogli zapłacić też tylko mobilnie.
  • A właśnie b. premier Miller wyobraża sobie, że pracować każdy może zza swojego biurka w domu za pomocą laptopa.

Wszystkie ww. przypadki wyprzedzają epokę i mają w zamyśle wychować i wyedukować naród lub – co też możliwe – to naród nie nadąża za wizjonerstwem polityków. Rozprawię się z tym w mig.
  • Co do miasta Beuthen. A jak ja zapłacę za parkowanie pod operą, skoro nie mam (i nie chcę mieć) smartfona?
  • Co do autostrady z Gleiwitz do Breslau. A co, jeśli zapłacę wcześniej on-line za trasę z węzła Kleszczów do węzła Nogowczyce, a wskutek robót drogowych i korków okaże się, że ostatecznie pojadę z węzła Sośnica do węzła Olszowa? Będę musiał zapłacić mandat 500 zł?
  • Gospodarka jeszcze trzyma się jako tako dzięki firmom budowlanym i produkcji przemysłowej. Jak pan, Panie Premierze, wyobraża sobie tę pracę w formie zdalnej?
 
I jest jeszcze jeden problem, nieartykułowany głośno, ale (nie zawsze i nie w każdym przypadku) istniejący: pozorność pracy zdalnej. Owszem, zgadzam się, że są dziedziny (informatyka, analiza danych, pisanie opracowań), w których praca zdalna jest jak najbardziej oczywista i w wielu firmach (trzeba trafu: najczęściej państwowych, bo dla prywaciarza liczy się efekt) sztywne formy zatrudniania, miejsca pracy i godzin pracy są lekko nieżyciowe. Tak, pandemia wywróciła stolik i pokazała, że można. Naprawdę można. Ale są też dziedziny (np. szkoła, obsługa klientów), w której praca zdalna jest zdecydowanie mniej efektywna: patrz poziom tegorocznych matur próbnych. A na koniec dodam, że są też dziedziny (np. praca urzędów), w których we frazie "praca zdalna" słowo "praca" nie jest właściwym rzeczownikiem, bo z różnych przyczyn są to raczej "wakacje od pracy". Nie twierdzę, że tak jest w większości przypadków, ale w wielu jest.

I dobrnęliśmy do clou.
— Czy wynagradzanie ludzi za pracę pozorną lub brak pracy jest słuszne? — zadaję sobie pytanie. Wielu się oburzy, ale odpowiedzi są rozbieżne, w zależności od szkoły ekonomicznej.
  • Monetaryści stwierdzą z całym arsenałem dowodów – nie!
  • Keynesiści stwierdzą z całym arsenałem dowodów – tak!

piątek, 19 marca 2021

Zakończenie sezonu narciarskiego – 18 i 19 marca 2021 r.

Przed ostatnim zjazdem z FIS-u

Takie prawdziwe zakończenie – oficjalne – będzie miało miejsce dziś wieczorem: nocna jazda na gondoli w Szczyrku potrwa do godz. 23:00. Niemniej ja zakończyłem sezon nieco wcześniej – pod Skrzycznem ok. godz. 12:30.

Kończy się sezon przedziwny. Kończy się przedwcześnie już drugi rok z rzędu – co stawia pod mocnym znakiem zapytania jakiekolwiek planowanie w tej branży. Ale rok temu przynajmniej trwał ok. 3 miesiące, tej zimy: fragment grudnia, większą część lutego oraz większą część marca. W sumie może trwał z 50 dni, przy czym w trakcie najlepszych warunków pogodowych i śniegowych... trasy były pozamykane.

Nie dywaguję, czy koronawirus jest groźny, czy nie. Twierdzę jedynie, że (poza okresem, gdy wszyscy... rzucili się na narty po 12 lutym, co trwało może z tydzień), nie widzę w narciarstwie samym w sobie żadnego zagrożenia epidemicznego (ruch w lesie, górach, na świeżym powietrzu), widzę natomiast olbrzymią szansę na wyrobienie sobie kondycji, więc i odporności na (wszelkie) wirusy. Ale z rządem nie pogadasz...

W ostatnich dwóch dniach sezonu postanowiłem skorzystać i z fantastycznej narciarsko aury, i z mojej szczyrkowskiej karty sezonowej. W końcu niech się cena podzielna na ilość dni wykorzystanych nieco znormalizuje. 

W czwartek padło na Szczyrkowski. Rankiem było zupełnie pusto, co nie jest standardem, potem... prawie pusto:




Tylko żal było zamkniętej (wciąż) Golgoty:


No to żegnam sezon w SMR:






A w piątek padło na COS.

środa, 17 marca 2021

Maski, lockdown, dystans, służba zdrowia. Rok pandemii. Odpowiadam koledze

 Mój serdeczny kolega Grzegorz – człowiek gór, przewodnik turystyczny, instruktor narciarski (jak ja) – rozprawia się dość ostro z dogmatami walki z pandemią. Cóż, ja spróbuję temat ocenić spokojniej, niemniej obawiam się, że wnioski wyjdą mi podobne.

Grzegorz pod Tarnicą

Maski

No cóż, z małymi przerwami nosimy je od roku. Przy czym ustawodawca nieco miotał się (i nadal się miota) z wyznaczaniem, kiedy, gdzie, komu i dlaczego coś tej mierze trzeba, wolno, nie trzeba lub nie wolno. Aktualnie – zdaje się – trzeba, ale nie wszędzie: za wyjątkiem parków i lasów.

No dobra, uznajmy, że jestem legalistą jak przeciętny Niemiec. Tak naprawdę nie jestem, wolę południowoeuropejski bałagan niż niemiecki porządek, ale zostawmy to na razie. Pytam zatem ustawodawcę:

  • Często widzę samotnych ludzi (zwłaszcza starszych) idących ulicą lub stojących bez asysty na przystankach tramwajowych lub autobusowych i okutanych jak ortodoksyjna Turczynka. Czy jak jestem sam, i nie ma nikogo w promieniu np. 20 m, czy też muszę tę maskę mieć na twarzy? Jeśli tak, to dlaczego?
  • Przyszli do mnie robotnicy wymieniający drzwi wejściowe. Jest nas, razem ze mną, 3 sztuki. U mnie, prywatnie, w moim domu. Czy powinniśmy wszyscy te maski nosić? Jeśli tak, to jak to ma się do prawa do prywatnej przestrzeni?
  • Aktualnie chodzenie na mecze jest zakazane. Ale był czas, że nie było. Ja, jako kibic Ruchu Hajduki Wielkie, na te mecze uczęszczałem. Ba, nawet mam (nadal ważny) karnet. Proszę mi, drogi ustawodawco, wytłumaczyć dlaczego przy przejściu przez bramę, chodzeniu do kibla (w Chorzowie oznacza to pod płot, bo do toi-toi'a nie wejdę pod karą śmierci) musiałem tę maskę nosić, ale przy siedzeniu na miejscu w dzikim tłumie krzyczącym (np. co sądzi o Górniku Zabrze, Legii Warszawa i kilku innych klubach), czasem tańczącym, a po golu dla gospodarzy ściskającym się wzajemnie – nie musiałem.
  • I clou programu. Jestem górskim turystą pieszym poruszającym się po szlaku będącym jednocześnie trasą narciarską: maski nosić nie muszę, bo jestem w lesie. Jestem narciarzem poruszającym się po tej samej trasie, ale korzystającym z wyciągu: na terenie całego ośrodka maskę nosić muszę. Proszę o wytłumaczenie dlaczego?

Muszę? Abstrahując od kwestii zdrowotnych – są przecież ludzie z astmą, po problemach kardiologicznych, innych, którym maski mogą szkodzić – czy na pewno obowiązek noszenia masek istnieje prawnie? Otóż chyba... nie.

Ustawa nadaje prawo stosowania pewnych reguł wobec osób chorych na chorobę zakaźną lub podejrzanych o chorobę zakaźną. Czy może być podejrzany każdy? Ponadto jest jeszcze nie tylko konstytucja, są pewne wolności i prawa obywatelskie. Czy ustawodawca może kazać każdemu obywatelowi Polski kazać chodzić w koszulkach z napisem "TERAZ POLSKA" i z polskim godłem?
— To nie to samo? — powiecie.
— Nieprawda, to ten sam przykład prawny — odpowiem.

No i czy te maski są skuteczne? Tu nie ma już żadnych wątpliwości: nie są!
— Jak to? — zapytacie.
— Tak to: nosimy je od roku, a liczba zakażonych (nie mylić z chorymi) nieustannie rośnie — odpowiem.

Lockdown

Tu będzie jeszcze ostrzej. Tak wygląda dynamika PKB Polski (w proc.) "dzięki" lockdownowi:

Gospodarcze skutki lockdownu

A byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie władowane w różne "tarcze" 200 mld zł. Obliczyłem, że bez tych 200 mld zł (wystarczy odjąć z PKB) mielibyśmy spadek PKB aż o... 12 proc.

Straty gospodarcze? Niebagatelne: ograniczona branża turystyczna, praktycznie zamarły loty czarterowe, nie mają pracy piloci wycieczek, nie działa lub działa w parodystycznym wymiarze gastronomia i usługi noclegowe, od roku praktycznie... nie ma wesel, przez okres najlepszej zimy (śnieg i mróz) nie działały ośrodki narciarskie, dzieci nie miały normalnych ferii, a miejscowości turystyczne stały się miejscowościami wymarłymi. No prawie wymarłymi, bo – jak wiadomo – Polak potrafi. Szkoda, że na "nielegalu", ale jednak.

Straty już znamy, a zyski? Sorry, nie widzę. Nie opanowaliśmy żadnej pandemii, a jeśli iść strategią całkowitego zwalczania COVID-19 to jest... coraz gorzej. Wirus nie tylko nie został ograniczony, tylko bezczelnie omija te lockdowny i szaleje sobie całkowicie niezależnie. 
— Ale szaleje na całym świecie — powiecie.
— Nieprawda — odpowiem. Sytuacja jest lepsza w Tanzanii, gdzie latają nasi celebryci (Zanzibar) na wakacje. Nie badają tam w ogóle na covid, ale też nie zauważyli żadnego wzrostu zachorowalności grypopochodnych, ani... żadnych innych. Ot, oni tam zmagają się z wirusami różnego typu od lat, i ten nie wydał im się ani lepszy, ani gorszy, mimo, że ma świetny marketing. Sytuacja też jest lepsza w Szwajcarii, gdzie ośrodki narciarskie i hotele działały i działają bez przeszkód. Tamże bogaci narciarze z Polski jechali na ferie (drogo!). Ale na kwietniowe zakończenie sezonu raczej już nie pojadą, bo Szwajcaria... uznała Polskę za zagrożenie epidemiczne. No i wisienka na torcie: Polskę za zagrożenie epidemiczne też uznała Białoruś, która od początku traktowała covid z pewną dozą nieufności i lekceważenia. W zasadzie żadnego lockdownu (ani innych specjalnych obostrzeń) to tam nie było. Dziś Białoruś ma wielokrotnie mniejszy odsetek wykrytych "zakażeń" niż Polska.

Moim zdaniem więc te wszystkie lockdowny są tylko po to, aby rząd mógł pokazać, że coś robi, natomiast z punktu widzenia zdrowotnego nie mają żadnego sensu. Mogą co najwyżej opóźnić pewne zjawiska chorobowe, niemniej po tym opóźnieniu i tak (skokowo) dochodzi do wzrostu wykrytych przypadków. 

Są jeszcze teorie, że te lockdowny są po to, aby rządy (nie tylko w Polsce) mogły przetestować, na ile ze swoimi obywatelami w imię "zdrowia nas wszystkich" mogą sobie pozwolić. I na ile zawłaszczyć zarządzanie naszym życiem. Ale to temat na odrębną opowieść, tu go zostawmy.

Dystans

Nie działa normalnie komunikacja miejska. Więc do pracy ludzie dojeżdżają własnymi samochodami.

Transport nie działa normalnie

Nie działają normalnie szkoły. To już problem społeczny (zdrowie psychiczne młodych obywateli) oraz edukacyjny (edukacja zdalna nie sprawdza się i im dłużej potrwa, tym większa wyrwa wiedzy wśród przyszłych menedżerów, pracowników, biznesmenów powstanie). Mecze odbywają się bez publiczności, koncertów praktycznie nie ma, teatry działają w ograniczeniach, natomiast jak chcesz spotkać w tłumie swoich znajomych, wystarczy udać się do sklepów marki Ikea, Castorama lub do dowolnego centrum handlowego. Niech mnie ktoś z legislatorów zdrowotnych oświeci, jaki w tym widać sens?

— Czy dystans się sprawdza? — zapytacie.
— Tak, sprawdza się znakomicie — odpowiem. Jest doskonałym pretekstem dla ludzi, którzy nie lubią innych ludzi, aby się z nimi nie spotykać. Jest doskonałym pretekstem dla urzędników, aby przestać wykonywać swoje zadania statutowe i w praktyce zamknąć urząd przed – trzeba to przyznać – nielubianymi natrętnymi petentami. Jest doskonałym pretekstem, aby nie trzeba było iść do szkoły i tam uczyć te niedobre bachory. Jak epidemia się (formalnie) skończy, Polska będzie miała olbrzymi problem z zagonieniem z powrotem do pracy urzędników, część nauczycieli, itp.

"Wakacje od normalnej pracy" – to jedyna korzyść z dystansu. Innej nie widzę, bo życie i tak jest ryzykowne i polega na życiu wśród innych ludzi. Dystansowanie człowieka od człowieka jest pomysłem szatańskim i... i tak nie wpłynie na końcowy efekt. Każdy z nas w końcu umrze. Pytanie brzmi:
— Ile życia jesteśmy w stanie poświęcić dla (złudnego) bezpieczeństwa?
— Na razie poświęciliśmy już ponad rok — brzmi odpowiedź.

Służba zdrowia

Tu diagnoza różni się od punktów widzenia. W 2020 r. mieliśmy bezwzględnie przyrost ilości zgonów Polaków:
"Pod względem liczby zmarłych w Polsce osób 2020 rok był najczarniejszym rokiem od czasu zakończenia drugiej wojny światowej. W ciągu minionych 12 miesięcy wystawiono o ponad 70 tys. aktów zgonów więcej niż w 2019 roku." — pisała prasa.

I teraz:
a) minister Niedzielski uważa, że to wina covidu i niewykrytych przypadków;
b) ja uważam, że to wina niedziałającej normalnie i zafiksowanej na covidzie (tylko) służby zdrowia.

Przy czym ja mam doświadczenia ze świata w pigułce. Paru moich znajomych lub krewnych rzeczywiście w 2020 r. opuściło ten padół. Przyczyny: udar, zawał, rak, rak, rak, przewlekła choroba. Doszły do podstawowych chorób zaniedbania w leczeniu, w tym tak skrajny przypadek, jak nieprzyjęcie do szpitala osoby w udarem. Ja widzę więc "b", niech mi minister Niedzielski udowodni, że się mylę.

Leczymy covid kosztem dostępności służby zdrowia dla niecovidowych pacjentów. Za podwójne wynagrodzenia lekarzy. Czy to właściwa strategia?

Lekarze są dostępni dla Ciebie tylko w TV
lub... w prywatnej przychodni
za dodatkową opłatą

wtorek, 16 marca 2021

Gdzie warto pojechać, jak skończy się (mentalna?) pandemia?

Gdzie warto pojechać, jak skończy się (mentalna?) pandemia?

Nie, skąd... Na pewno nie będzie tu medialnych pewniaków, ani pereł turystyki masowej. Ba, można też założyć, że podróżowanie czarterami jeszcze jakiś czas (kilka lat) nie będzie łatwe, będą jakieś koronarestrykcje lub koronapaszporty. Pojedziemy więc tam, gdzie nas będą chcieli, niekoniecznie na Zanzibar, bo na to stać celebrytów, ale nie zwykłego mieszkańca Polski. 

Będą więc miejsca, gdzie można dojechać samochodem. Będą miejsca (łącznie pięć typów), gdzie jeszcze sam nie byłem (taki był pomysł tego artykułu), ale które mnie zafascynowały dzięki reportażom, gazetom, przewodnikom i innym źródłom informacji.

Most na Drinie - dzięki Makłowiczowi

Makłowicz nakręcił tam kulinarny program. Do Wyszegradu w Republice Serbskiej w Bośni i Hercegowinie, gdzie zlokalizowany jest most, jest nieco ponad 1000 km z Katowic. Miejsce ma w zasadzie 3 atrakcje:

  • most Mehmeta Paszy Sokolovicia na Drinie;
  • Andrićgrad;
  • rejs kanionem rzeki.
Andrićgrad i most na Drinie

Rzeka Drina

Biblioteka w Admont - dzięki fejsbukowi


Admont jest niedaleko, to zaledwie 600 km od Katowic. Słynie z pięknej przyklasztornej biblioteki. Pięknej od podłogi, przez zawartość, po sklepienie.

Album o Admont

W bibliotece ładna jest nawet podłoga

Pałac Wojanów - dzięki fejsbukowi


Dolny Śląsk jest "kopalnią" zamków i pałaców – w większości przypadków... zrujnowanych. Ale ten pałac, leżący zaledwie 300 km drogi od Katowic, jest perłą... odrestaurowaną.

Pałac zdaje się pełni rolę hotelu i restauracji

Widok na pałac jest bajeczny


Wodospady Kravica - z opowieści rodziny


Wracamy na Bałkany, wracamy wręcz do tego samego kraju, ale... nie do końca. Tym razem to bowiem jest Hercegowina, czyli część Bośni i Hercegowiny zamieszkała głównie przez Chorwatów. Zalety wodospadów znam z opowieści rodzinnych. To coś a la Plitvice w Chorwacji, z tą drobną (!) różnicą, że w Kravicy... można się kąpać. Jest to więc miejsce zdecydowanie lepiej dostępne, a że i mniej znane, to wielokrotnie tańsze niż Plitvice.

Kravica. Kąpiel jest tu dozwolona

Niektórzy nawet podpływają łódkami


Zimą Poiana Brasov, latem miasto Braszów - z przewodników


No dobra, atrakcje letnie mamy za sobą. A gdzie pojechać zimą? Na narty oczywiście. A gdzie? Może na jeden z najlepszych (poziom porównywalny z... Jaworzyną Krynicką) ośrodków... rumuńskich. Dojazd z Katowic to nieco ponad 1000 km.


A jak minie zima, latem warto zwiedzić samo miasto Braszów, zwane... rumuńskim Krakowem.

Podobne do Krakowa?

To co, jedziemy na urlop?

poniedziałek, 15 marca 2021

Ekspres jugosłowiański. Kosovo je Srbija!

 

Str. 56: "Kosowo było już państwem w państwie, rządzącym się swoimi prawami, mającym własną administrację, używającym własnej waluty (wówczas była to marka niemiecka, dziś jest to euro)."

Str. 58: "O wiele bardziej oczywistym symbolem wrogości były kikuty domów. Serbskich i albańskich. Najpierw to Serbowie puszczali z dymem domy albańskie, następnie Albańczycy palili domy serbskie.

Zbliżaliśmy się do Starego Kaczanika. Tam stacjonowali nasi komandosi z Bielska-Białej.
— Ten odcinek drogi jest jednym z najbardziej niebezpiecznych w całym Kosowie — ostrzegają żołnierze. — W nocy króluje tu mafia albańska."

Str. 59: "Polacy w Kosowie mieli bardzo dobrą reputację, ceniono ich za obiektywizm. Rosjan i Ukraińców nie tolerowali Albańczycy, Amerykanów Serbowie. Do Polaków żadna ze stron nie miała zastrzeżeń."

Str. 62: "Ruszyliśmy w stronę Prisztiny. Po drodze nasi żołnierze ostrzegali mnie, żebym broń Boże nie mówiła po serbsku. Po polsku i rosyjsku też lepiej nie. Najlepiej po albańsku lub w jakimś neutralnym języku, na przykład po angielsku. Tak jest najbezpieczniej. Kilka dni wcześniej dziennikarz amerykański, bułgarskiego pochodzenia, w centrum miasta zagadnął kogoś o drogę. Po bułgarsku. Dla Albańczyków - posługujących się wszak językiem spoza grupy języków indoeuropejskich, a już na pewno słowiańskich - bułgarski czy serbski brzmią podobnie. Ktoś wbił Amerykaninowi nóż w plecy. Zmarł na miejscu, a sprawcy nie odnaleziono."

Str. 65-66: "Pozorną normalność Prisztiny burzyła jedynie jej podejrzana wręcz, nienaturalna homogeniczność. Trudno było przyzwyczaić się do tego, że Serbów i ich wielowiekową obecność w Kosowie całkowicie wymazano z pamięci zbiorowej, że po Serbach nie pozostał żaden ślad. W serbskich mieszkaniach, które ocalały, mieszkali Albańczycy. Na ulicach słychać było tylko albański.

To w Prisztinie po raz pierwszy w życiu bałam się i to bałam, idąc ulicą."

Str. 116: "Kosovska Mitrovica to miejsce szczególne. Miasto bardziej przedziela, niż łączy most na rzece Ibar. Mostu pilnują żołnierze i policjanci sił międzynarodowych."

Str. 151: "Kosovska Mitrovica nie jest ładną miejscowością. Przed wojną mieszkało w niej 30 tys. ludzi, głównie Serbów. Po wojnie Serbowie, nie tylko stąd, przenieśli się do części północnej, gdzie jest ich w sumie 20 tys. Po stronie albańskiej pozostała tylko jedna Serbka, osiemdziesięcioletnia staruszka.

Następnych kilka godzin upłynęło na wysłuchiwaniu tych ludzi, którzy stracili wszystko. Jak na przykład Lidija, której mąż był trenerem siatkówki. Po jego śmierci została sama z trzema córkami. Najstarszą nawet do szkoły musieli odprowadzać żołnierze KFOR, inaczej mogłaby zostać pobita, uprowadzona lub zgwałcona."

Str. 152: "Przechodzę na stronę albańską. Tym razem nikt do mnie nie rzuca kamieniami. Zamawiam kawę w miejscowej kawiarni, po angielsku, potem odprowadzana nieprzychylnymi spojrzeniami wracam na stronę serbską. Policjanci, którzy nie mówią w miejscowych językach, ani nawet po angielsku, rzeczywiście są gwarantem bezpieczeństwa. Byłoby to zabawne, gdyby nie było straszne."

niedziela, 14 marca 2021

Ekspres jugosłowiański. Skutki konfliktów i mentalność bałkańska


Jedziemy dalej! Co jeszcze napisała Dominika Ćosić?

Skutki konfliktów

Str. 11: "Jugosławia za schyłkowych czasów Tity nie bez kozery nazywana była "małą Ameryką". Polaków i mnie zachwycała bogactwem: pachnącym, delikatnym papierem toaletowym, bananami, pomarańczami, czekoladami, Coca-Colą, adidasami, lalkami Barbie, pięknie wydawanymi kolorowymi bajkami dla dzieci, luksusowymi (jak na ówczesne czasy) samochodami na ulicach i mnóstwem prezentów, jakie dostawałam od bliższych i dalszych znajomych. I przede wszystkim swobodą podróżowania, słynne jugosłowiańskie czerwone paszporty pozwalały bowiem na wyjazdy na Zachód, na zakupy we Włoszech, wycieczki do Paryża czy Londynu."

Str. 13: "Wreszcie nadszedł rok 1991. Wojna kilkudniowa w Słowenii, następnie w Chorwacji. Zdawałam egzaminy do liceum [sic!], gdy dotarło do mnie, że nie ma Jugosłowian. Są Chorwaci, Serbowie, Bośniacy, Słoweńcy, Macedończycy, Czarnogórcy. Świat mojego dzieciństwa przestał istnieć."

Str. 16: "W Nowym Sadzie, drugim co do wielkości miastem serbskim, na dworcu czekał na nas pracownik miejscowego uniwersytetu. Niby nic się nie zmieniło, bo miasta nie nawiedził żaden kataklizm, nie powstały rowy tektoniczne, nie wybudowano meczetów i pałaców. A jednak to nie było to samo miasto. W pierwszym odruchu pomyślałam, że od 1988 roku przede wszystkim poszarzały i skurczyły się budynki, postarzały samochody, zbiedniały ulice i zubożeli przechodnie, nawet uniwersytet robił na mnie mizerne wrażenie. To, co kiedyś wydawało się nowoczesne, teraz sprawiało prowincjonalne wrażenie. Wszędzie rzucały się w oczy przejawy zapuszczenia."

Str. 23: "Na każdym kroku porównywałam dawne bogactwo z obecną biedą. Kiedy na jeden dzień przyjechałam do Belgradu, szok nie minął, wręcz przeciwnie. W autobusach miejskich, zdezelowanych kompletnie egzemplarzach, początkowo bawiła mnie podziurawiona podłoga i nieustanne kłótnie między kierowcą i pasażerami."

Mentalność bałkańska

Str. 9-10: "Babcia nauczyła mnie salutować na widok Marszałka (w telewizji, rzecz jasna), miała zresztą w domu popiersie Tity i liczne portrety. Babcia była piękną kobietą, wysoką brunetką o jasnej karnacji. Ta spokojna, zdystansowana kobieta zmieniała się nie do poznania podczas meczy Partizana Belgrad. Była kibicem całym sercem. Była także ideową komunistką, dla której prawdziwy komunista powinien być uczciwy, skromny i pracowity."

Str. 23: "Najciekawsze jednak było to, że turbo folk cieszył się taką samą popularnością we wszystkich byłych republikach Jugosławii i w dodatku były gwiazdy Jugo uniwersalne. Niekwestionowaną królową gatunku była i jest Ceca, nafaszerowana botoksem i silikonem plastikowa ciemnowłosa Barbie, która w teledyskach pływała w basenie na dmuchanym łabędziu. Ceca, wdowa po zbrodniarzu wojennym i gangsterze Arkanie, była równie wielbiona - o ironio! - także w Bośni i Hercegowinie.

piątek, 12 marca 2021

Ekspres jugosłowiański. Bośnia i Republika Serbska


Jestem po lekturze książki Dominiki Ćosić pt. Balkan Express. To, co się rzuca w niej w oczy, to tęsknota, nie tylko autorki, ale i chyba wszystkich dziś "niepodległych" (koniecznie w cudzysłowie) "narodów" do byłej już Jugosławii – państwa swego czasu silnego i jak na nasze standardy bardzo bogatego. Narodów w sumie mówiących tym samym lub bardzo podobnym językiem.

Ale oddajmy głos autorce.

Bośnia

Str. 126-127: "Właścicielem pensjonatu był starszy pan, muzułmanin. Zauważył krzyżyk na mojej szyi.
— Jesteś chrześcijanką?
— Tak, katoliczką.
— To dobrze.
— Czemu dobrze, przecież wy muzułmanie nie lubicie chrześcijan?
Może was nie lubimy, ale przynajmniej wy też wierzycie w Boga, macie jakieś zasady, wartości. Bo my muzułmanie gardzimy najbardziej ateistami, którzy nie mają Boga i są jak zwierzęta."

Str. 126: "Pierwszy raz znalazłam się w Sarajewie, którego od dziecka byłam ciekawa. Jadąc z lotniska, miałam koszmarne skojarzenie, że jest ono idealne do prowadzenia ostrzału ze wzgórz."

Str. 133: "Wracając z Medjugorje, zatrzymałam się na dwie godziny w Mostarze. Stanowiący jedną czwartą ludności Chorwaci wybudowali tu kościół z wieżą tak wysoką, by górowała nad otoczeniem. W odpowiedzi na to muzułmanie dobudowali do meczetu jeszcze większy minaret. Chorwaci nie dali za wygraną i na sąsiednich wzgórzach postawili jeszcze wyższy krzyż. Ta wojna na symbole religijne jest symboliczną ilustracją sytuacji podzielonej Bośni."

Republika Serbska - nie mylić z Serbią

Str. 130: "Byłam trochę zawiedziona wyprawą, pojechaliśmy zatem jeszcze do Kafany w Pale, stolicy Republiki Serbskiej. Jakże tu było smętnie. Bieda jeszcze większa niż w Bośni. Zmęczeni ludzie, bez perspektyw, w kłębach dymu popijający domową rakiję. Część z nich marzyła o oderwaniu się od Bośni i dołączeniu politycznym do Serbii. Ale politycy w Belgradzie mili swoje problemy i większość z nich trzymała się z daleka od angażowania się w Republikę Serbską, bo mogło to przynieść jeszcze większe kłopoty, w tym podważenie granic. Miejscowi żyli w dużej mierze z przemytu, nie tylko rzeczy zabronionych typu broń i narkotyki, ale i np. papierosów i alkoholu."

Rasizm na polskich stokach. Biały Jar i Biały Krzyż do zamknięcia, Czarna Góra do rebrandingu. Trasy tylko czerwone

Nie sposób przejść obojętnie wobec tego, co się dzieje na świecie – już nie mówię w USA. Świat rozprawia się z różnymi nierównościami, a już w szczególności z rasizmem. Następuje ogólne burzenie pomników. W zasadzie każdy pomnik białego człowieka nadaje się do zburzenia – niczym swego czasu pomnik Koniewa w Krakowie. Trwa też walka z nazewnictwem, a rewolucja – jak zwykle – nie ma litości dla ofiar, czy to zasłużonych, czy przypadkowych.

Ja – niejako wyprzedzając fakty – postanowiłem się przyjrzeć rasizmowi na polskich stokach narciarskich. Wziąłem pod uwagę tak radykalne rasistowsko nazwy i wyrażenia, które zawierają w sobie słowa "biały" (jako wyraz dominacji białego człowieka) i "czarny" (jako wyraz poniżenia Afroamerykanów).

Przewinienie dyskwalifikujące – co jest białe?


Co jest białe? Tu winna jest cała zima, zwłaszcza tegoroczna. Sama zima jest bowiem rasistowska, bowiem dla podkreślenia dominacji białego człowieka sypnęła tej zimy obfitym śniegiem – niestety białym, i to białym jak śnieg. W dalszej perspektywie należy więc rozważyć likwidację wszystkiego, co wiąże się z zimą, a już na pewno wszelkich rozrywek: narty, sanki, łyżwy, lepienie bałwana. W krótkiej perspektywie należy natomiast wyeliminować zjawiska tak nierównościowe, że aż strach.

Przegląd internetów wskazuje jednoznacznie na winnego: stację Biały Jar w Karpaczu.

Tu wina jest tak ewidentna, że nie podlega negocjacji i nie będzie żadnego prawa łaski. Wprowadzenie rasistowskiego słowa "biały" do nazwy stacji dyskwalifikuje stację w całości, dyskwalifikuje pomysłodawców, właścicieli i w zasadzie... całą miejscowość, która tak dyskryminacyjną nazwę toleruje. Niniejszym oczekuję od stacji... samozamknięcia – de facto samolikwidacji, popartej dodatkowo hojnym datkiem na ruch Black Lives Matter. 

Dalszy przegląd internetów wskazuje... na jeszcze większych rasistów: stację Biały Krzyż. Winy pierwszego członu nazwy "biały" nie muszę tłumaczyć ponownie. Wina drugiego członu nazwy "krzyż" jest też oczywista: jest to symbol dominacji białego człowieka, dominacji mężczyzny nad kobietą, jest odpowiedzialny za niewolnictwo, rzeź Indian, i niską pensję pani Тимощук z Ukrainy, która sprząta po mężczyznach w pomieszczeniach zarządu w polskiej spółce Skarbu Państwa. Stacja Biały Krzyż będzie więc nie tylko zlikwidowana, teren zostanie zamieniony na pomnik Mike'a Tysona – jako symbolu cnót wszelakich.

Przewinienie do naprawy – co jest czarne?


Tu wina znów dotyczy całego narciarstwa jako dyscypliny, aczkolwiek... idzie ku poprawie. Trasy narciarskie są bowiem "niebieskie", "czerwone" oraz – aż wstyd przyznać – "czarne". W dodatku określenie "czarna trasa" oznacza trasę trudną, nieprzyjazną kobietom, już nie mówię Afroamerykanom, którzy zasadniczo raczej na nartach dobrze jeździć nie potrafią. 

Trzeba jednak przyznać, że polskie stacje wykazują się wyczuciem rasowym, i czarne trasy są ostatnio eliminowane (Bieńkula) lub w ogóle nie są otwierane (Golgota). Jest to wyraz pewnej odpowiedzialności, jednak na mapach nadal widnieją tak rasistowskie kolory, jak na tej:
Rozwiązania są dwa.
  • Rozwiązanie pierwsze – przemalowanie tras o kolorze czarnym na inną barwę, niebudzącą konotacji kpienia sobie z ruchu Black Lives Matter. Na przykład na kolor, hmmm, zielony.
  • Rozwiązanie drugie – oznaczenie wszystkich tras narciarskich bez wyjątku kolorem czerwonym. Kolor czerwony jest dobry, wiąże się bowiem intuicyjnie z walką ludzkości o prawa człowieka, z takimi bojownikami o te prawa, jak towarzysz Che Gevara, towarzysz Lenin, towarzysz Stalin, czy towarzyszka Wasilewska.

No dobra, będą trasy czerwone, czerwone i czerwone. Ale to jeszcze nie rozwiązuje problemów z nazewnictwem. Istnieją bowiem jeszcze stacje odstręczające klienta swoimi nazwami.
  • Winny – Czarna Góra pod Śnieżnikiem.

  • Winny – Czarny Groń niedaleko Andrychowa.

  • Wstyd przyznać, ale są też wyciągi narciarskie w... miejscowości Czarna Góra niedaleko Bukowiny Tatrzańskiej.
  • Nie ucieknie od odpowiedzialności też stacja na górze Czantoria w Ustroniu. Nazwa pochodzi bowiem od góry czartów, góry, gdzie palono czarownice, co było przejawem całkowitego rasizmu białego człowieka i... krzyża. Podobną winę ma stok pod... Łysą Górą w Beskidzie Małym oraz stoki o nazwie Palenica w Szczawnicy i znów (miasto otrzymuje tytuł rasisty roku) w Ustroniu.

Wszystkie te góry, stacje i miejscowości czeka rebranding – na nazwy neutralne pod względem rasistowskim. Czarna Góra stanie się Górą Grety (wiadomo, o którą Gretę chodzi), Czarny Groń – Górą im. Julii Brystygier (mimo, że sama biała, ona walczyła z białym człowiekiem i krzyżem za pomocą cenzury i innych narzędzi – skuteczniejszych), miejscowość Czarna Góra zmieni nazwę na Osadę Obamy, a Czantoria na Górę Tolerancji. 

Ale to tylko zmiany tymczasowe. Docelowo narciarstwo i zima – jako rasistowskie z natury – zostaną wyeliminowane całkowicie.

czwartek, 11 marca 2021

Już nie ma dzikich tras, na których zbierałem naukę


Problem jest wielowątkowy, ale istnieje. Uczysz grupę dzieci (lub nawet dorosłych) jeździć na nartach w danym ośrodku narciarskim w Polsce. Jedziesz z nimi raz łatwą trasą – zjechali jako-tako. Jedziesz drugi raz – potrafią. Jedziesz trzeci – utrwalasz, co już umieją. 

— No to dobra! — mówisz podopiecznym. — Czas na nowe wyzwania i zmianę techniki jazdy. Poćwiczymy teraz slalom i jedziemy na trudniejszą trasę!

Problem z tym, że na większości ośrodków... jest to pomysł nierealizowalny. Bo albo w danym ośrodku takich tras nie ma w ogóle, albo (co częstsze) ośrodki takich tras po prostu nie przygotowują i nie otwierają.

Nie mamy sukcesów narciarzy alpejskich, może poza rodzynkiem w postaci Maryny Gąsienicy-Daniel, która jakoś tak samotnie walczy z całymi teamami z innych krajów.

Tymczasem, jak mówił raport z 2018 r.:
"Prawie jedna trzecia Polaków potrafi jeździć na nartach. Czynnych narciarzy są w naszym kraju ponad 4 miliony, a zimowe wyjazdy narciarskie dla coraz większej grupy stają się coroczną tradycją. Chętnie szusujemy na Słowacji, wierną rzeszę fanów mają też ośrodki we Włoszech i w Austrii. Ale wciąż najczęściej wybieramy polskie stoki – położone najbliżej i najtańsze.
(...)
29 procent Polaków potrafi jeździć na nartach, a 8 procent na snowboardzie – tak wynika z badania, które Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRIS w 2017 roku przeprowadził dla Polskich Kolei Linowych. Ten wynik z roku na rok rośnie. Nawet, jeśli nie jeździmy często, robimy to systematycznie. Prawie 70 procent fanów nart i deski miało ten sprzęt na nogach choć raz w ciągu ostatnich trzech sezonów (28 procent więcej niż 3 razy, 17 procent 2-3 razy i 22 procent przynajmniej raz).  To sporo."

Nawet jeśli te dane są nieco zawyżone, to i tak w ciemno można założyć, że narciarzy w Polsce jest co najmniej tyle samo co... w Austrii, która liczy raptem nieco ponad 8 mln mieszkańców, a chyba nie więcej niż co 2. Austriak poradzi sobie z nartami lub snowboardem. Ponadto w samym Beskidzie Śląskim stacji narciarskich jest... kilkadziesiąt. I są dni, gdy ... na wszystkich z nich tworzą się kolejki. Powinniśmy być więc mocarstwem w narciarstwie alpejskim – niczym w skokach. Nie jesteśmy – delikatnie mówiąc. Dlaczego?

Ano właśnie dlatego: patrz początek artykułu. Ile w tymże Beskidzie Śląskim jest tras naprawdę trudniejszych i czynnych, patrząc na legalne oznaczenia: czarna (ponad 40 proc. maksymalnego nachylenia w jakimś fragmencie), czerwona (ponad 30 proc. maksymalnego nachylenia)?

Pomyślmy... 
  • Jest czarna trasa FIS na Skrzycznem – w tym roku czynna do Dolin (ok. 2,5 km długości, ok. 550 m dyferencji), na całej długości części sportowej, ale bez dojazdu na sam dół.

  • Jest czarna trasa na Beskidzie – krótka (800 m), ale naprawdę fajna (250 m dyferencji).

Co do tras czarnych, to... tyle. A czerwone, licząc jednak naprawdę trudniejsze...
  • Jest czerwona trasa z Czantorii – piękna, długa (1900 m) i z dużą dyferencją (450 m).
  • Jest czerwona trasa na Soszowie – krótka (ok. 800 m), ale ciekawa (zawijaniec), okresami naprawdę stroma (ostatni fragment), ale szeroka (ok. 80 m w dolnej części).
  • Jest czerwona trasa ze Stożka – krótka (ok. 800 m), ale w środkowej części naprawdę trudna, z ogólną dużą dyferencją (ok. 240 m).
  • Jest czerwona trasa z Poniwca – z parametrami podobnymi do Stożka.
  • Jest czerwona trasa nr 5 z Pilska – ciekawa, dość długa (ok. 2 km do Hali Szczawiny,. ok. 400 m dyferencji), ale wymagająca wjazdu aż dwoma orczykami dla jednego pełnego zjazdu.
  • Cieńków posiada fragment trudniejszego zjazdu na trasie czerwonej (u góry), ale jest to tylko fragment (ok. 300 m).

I... tyle. Na mapach istnieją jeszcze inne w miarę trudne trasy: Bieńkula, Golgota, Duży Rachowiec – problem w tym, że nie są one czynne.

A gdzie mamy trasy nadające się w Beskidzie Śląskim do organizacji zawodów? Jest tak:
  • Zjazd - nie ma!
  • Slalom gigant - Szczyrk, trasa FIS, Stożek organizuje na całej długości trasy zawody amatorskie.
  • Slalom specjalny - nie ma!

Problem z trasą uznawaną przez FIS do slalomu specjalnego (oficjalnie: SL - slalom) jest nawet ... ogólnopolski. Wymogi są następujące:
"Slalom to konkurencja techniczna. Różnica poziomów między startem a metą wynosi 180–220 m dla mężczyzn i 140–200 m dla kobiet. Średnie nachylenie trasy slalomowej powinno wynosić od 33% do 45%, a jej szerokość – 30 m. Nachylenie ponad 52% dozwolone jest jedynie na krótkich odcinkach."

Parametry te spełniał stok na Nosalu w Zakopanem (przynajmniej dla konkurencji kobiet) oraz Beskidek w Szczyrku  (jak wcześniej). Oba te stoki na dziś... nie istnieją. Do celów ćwiczebnych działa Harenda (bardzo krótka trasa), zawody ogólnopolskie odbywają się natomiast na trasie FIS w Szczawnicy (na dziś najlepszy w Polsce stok slalomowy).

Wniosek? Mamy więc w Polsce furę narciarzy, ale wobec braku tras trudniejszych, oni nigdy nie wyjdą z fazy "rekreacja, zdjęcia, SPA" do fazy "jazda sportowa". Nawet wobec wielkich chęci, nie ma gdzie ich tego... nauczyć. Dominują bowiem trasy... jak najłatwiejsze. O takie się dba (w połączeniu z nowoczesnymi wyciągami, czytaj: wygodnymi), trudnych się nie otwiera. Taki też podobno ... jest klient. Jest i druga strona medalu: nowy narciarz, który jeszcze niewiele umie, ale który trafiał "przypadkowo" na Golgotę, potem wzywał... pomoc, bo nie potrafił zjechać (wersja optymistyczna) albo łamał się na tej Golgocie (wersja pesymistyczna, acz realna). Dlatego SMR ... zamknął Golgotę. Za to zbudował trasę, na której... nie sposób się rozpędzić.

Ponadto polskie ośrodki niemal w ogóle... nie tworzą i nie otwierają snow-parków, co kiedyś przyciągało klienta (a w Alpach jest standardem). SMR otwarł raz mały fragment snow-parku na Małym Skrzycznem i... nie zamierza tego powtarzać. Snow-park to bowiem... potencjalne źródło wypadków. 

Tyle, że tak się nigdy niczego nie nauczymy i będziemy już zawsze zawody w narciarstwie alpejskim ... oglądali tylko w telewizji – z udziałem nacji nam obcych. Nie ma życia bez ryzyka! Bez ryzyka nigdy nie zostaniesz mistrzem! W żadnej dyscyplinie sportu i w żadnej dyscyplinie życia!

Już nie ma dzikich tras, na których zbierałem naukę: Bieńkula, Golgota (ach te muldy), Ochodzita, Beskidek, Sahara (sic!) na Szyndzielni! Już nie piszę nc o tym, że dziś nie ma gdzie uczyć... wjazdu na górę orczykiem. Co w Austrii – jest standardem nauki jazdy.

środa, 10 marca 2021

Człowiek prosi, Bóg spełnia jego życzenia! Tylko, czy o to chodziło?

Przyznam, że jestem pod wrażeniem (nazwy, koloru) tego obrazka:


Myślę, że towarzysz Lenin, towarzyszka Wasilewska i towarzysz Dzierżyński byliby dumni. I nie, nie chodzi o żadne prawa, chodzi mi tylko i wyłącznie o ewidentnie komunistyczny kontekst niesionego sztandaru. Pomysł swego czasu wykluł się w głowie towarzysza Uljanowa (pseud. Lenin). Na początku XX w. kobiety nie miały praw wyborczych, żyły w zasadzie w cieniu swojego mężczyzny, a ich głównym zadaniem było dbanie o dom i dzieci. A rewolucja przemysłowa (a nie ideologiczna) potrzebowała rąk do pracy, w tym także robotnic. Więcej w tym wszystkim było więc pragmatyki niż idei – więcej podstępu niż postępu.

Było pewnie wiele dam, które modliły się 100 lat temu o wolność kobiet. Dziś, trzeba to stwierdzić, ich następczynie znalazły się w sytuacji, gdy Bóg spełnił życzenia ich prababć z modlitw sprzed 100 lat. Mają prawa wyborcze, prawa głoszenia swoich poglądów, mogą rodzić dzieci lub nie, mogą żyć z mężczyzną lub bez, mają pracę, mogą nawet firmy prowadzić – jak moja żona, która potem jakieś cyferki (jest księgową) wprowadza po nocach lub w wolne niedziele. Ale skoro jest feminizm, niech pracuje po nocach gdy ja śpię – ja o to nie walczyłem. Osobną kwestią pozostanie to, czy są zadowolone. Nie wiem, ale to temat na osobny esej – niekoniecznie mój.

Jeszcze inną kwestią pozostaje fakt historyczny, że całą tę "cywilizację wolności praw" zastopował towarzysz Dżugaszwili (pseud. Stalin). Stalin szykował się do wojny, konkretnie do podboju świata, i potrzebował karnego wojska i dyscypliny, nie degrengolady. Więc postęp został (dosłownie) rozstrzelany.

"Then came the churches
Then came the schools
Then came the lawyers
And then came the rules
Then came the trains
And the trucks with their loads
And the dirty old track was the telegraph road"
— śpiewał Mark Knofler w utworze zespołu "Dire Straits" ciągnącym się jak guma do żucia (14 min. 15 sek.) pt. "Telegraph road". Śpiewał o cywilizacji postępu, budowy, rozwoju.

poniedziałek, 8 marca 2021

Kobieto! Poradzisz warzyć lub nie – dziś Twoje świynto!

 

Wszyskim paniom, modym frelkom i mniej modym – i tym, co poradzom warzyć, i tym, co warzyć nie poradzom, ale za to, no nie wiym, umiom skokać ze spadochronym lub coś inkszego – życza dziś jo, chop, wszyskiego nojlepszego!

niedziela, 7 marca 2021

Tę stację też macie z sezonówce. BSA w słoneczny dzień


Pomysł wykluł się w efekcie zamknięcia "mnóstwa" tras przez Szczyrkowski, przy czym dla mnie strategicznych – Bieńkuli, Golgoty oraz trasy nr 1. Pomysł wzmocniony został przez solidny ształ na wjeździe do Szczyrku, przy czym "wszyscy" jakoś tak jechali na skrzyżowaniu prosto. Więc ... pojechałem w prawo.


Stacja Beskid Sport Arena przyjaźniła się ze mną do tej pory rzadko. Ponadto była to ... trudna przyjaźń. Zazwyczaj trafiałem tam wskutek zamknięcia gondoli na jazdę wieczorną w Szczyrkowskim (do zeszłego sezonu była opcja skorzystania wówczas z BSA), co powodowało z minuty na minutę rosnący tłum na górze Beskid. Tłum, którego stacja nie była w stanie wchłonąć. Nadto nie podobał mi się pełny komercjalizm: muzyka na fol, bary blokujące przejazd, wyciąg na wyciągu.

Tymczasem dziś ... muzyki nie było, bary nie były oblegane, a trasa czerwona i wyciąg na czerwonej zostały zamknięte. I ku chwale ojczyzny. Jeździło się naprawdę dobrze na w miarę pustym stoku (były czynne trasy: czarna oraz niebieska) oraz prawie bez kolejek. Małe były przez moment, ale ... naprawdę małe, takie na 3-4 minuty w najgorszym momencie (ok. godz. 10:00).





Niemniej perłą stacji i góry Beskid jest jej środkowa trasa – czarna jak smoła (na mapie). 

sobota, 6 marca 2021

Ona mnie zdradza, odmawia seksu, a ja wciąż wracam. Przecież wzięliśmy ślub – karnet sezonowy

Ona (stacja narciarska) nieustannie mnie zdradza, puszcza się na lewo i prawo (sprzedaje bilety jednodniowe komu popadnie), odmawia seksu (zamyka wyciągi i trasy), ale jak tylko pokaże kawałek biustu (Skrzyczne) lub pupy (Juliany) – natychmiast do niej wracam. Przecież zawarliśmy ślub (karnet sezonowy). Jako katolik nie składam więc papierów rozwodowych. Dowody trwania małżeństwa niżej: