wtorek, 11 grudnia 2018

Ceny w sklepach i na stacjach, głupcze! Francja w Polsce? W gospodarce tak, na ulicach - nie

W najnowszym numerze Wprost czytamy:

"Luksus po polsku

23,9 mld zł, czyli o 13,8 proc. więcej niż w zeszłym roku, wynosi wartość dóbr luksusowych w Polsce (...) Kto robi takie zakupy? Dobrze zarabiający Polacy, czyli tacy, którzy co miesiąc mają powyżej 7,1 tys. dochodu brutto."

I pół numeru dalej:

"Bezsilność Macrona

Francuska ulica poczuła krew i już stawia nowe żądania, m.in. rewaloryzacji emerytur i zwiększenia płacy minimalnej, która we Francji wynosi obecnie 1173 euro netto. Obywatele w żółtych kamizelkach są zdania, że to stanowczo za mało."

Porównajmy te liczby. 7,1 tys. brutto oznacza wg kalkulatora wynagrodzeń 5013 zł netto. Z kolei 1173 euro po kursie NBP z 10 grudnia 2018 r. równym 4,2911 oznacza ... 5033 zł netto.

Stąd wiemy, że Francuzom nie pasuje pensja, która w Polsce uważana jest za ... luksus.

Jakie są podstawowe przyczyny francuskich protestów czytamy w dalszej części artykułu:

"Musiało minąć kilka dni, żeby publicyści zaczęli rozumieć przyczyny protestu i dostrzegać w nich element przebudzenia zubożałej i ignorowanej przez polityków francuskiej prowincji. Przypomniano sobie, że to tam, a nie w metropoliach, mieszka najwięcej Francuzów i że coraz trudniej jest im związać koniec z końcem."

I to decyduje, że mimo wielu podobieństw (o tym dalej) w Polsce "kryterium ulicznego" nie będzie. We Francji wielkie miasta to elektorat rządu, a mniejsze miejscowości to elektorat buntu. W Polsce buntować by się chciały nasycone wielkie miasta, a to mniejsze miejscowości są elektoratem rządu. Dopóki więc rząd mieszkańców "wsi" nie wkurzy, żadnych rozruchów w Polsce nie będzie. Bunty bogatych są bowiem zawsze przyjmowane wzruszeniem ramion. Groźne w Polsce są bunty zorganizowanych mas, głownie chłopów i robotników. Przy czym kluczowe tu jest słowo "zorganizowanych".

Ale (jak już wspomniałem) podobieństw, zwłaszcza gospodarczych, między Francją a Polską jest więcej. Dalej czytamy o sytuacji nad Sekwaną:

"Gniew pojawił się dopiero po ogłoszeniu podwyżek cen paliw i energii. W górę miało pójść nie tylko dieslowskie paliwo, ale także regulowana przez państwo taryfa energii elektrycznej (...) Obawiano się, że rachunki wzrosną z tego powodu od 8 do 10 proc."

No cóż, w Polsce zapowiedziano podwyżkę cen energii o 30 proc. Ale, na szczęście, "ulica" kupuje wytłumaczenie, że to przez niedobrą Unię Europejską. Tak jak nie lubię socjalizmu Unii, tak tutaj muszę pokpić sobie trochę z tej "ulicy".
- Ale przecież będą rekompensaty - usłyszałem ostatnio od jej przedstawiciela.
- Toż to socjalizm i bzdura gorsza od unijnych - odparłem.

Spójrzmy logicznie na polski "rynek energii", którego kwintesencją jest Towarowa Giełda Energii:
- dostawcy paliw - firmy państwowe (w tym głownie Polska Grupa Górnicza po "restrukturyzacji");
- wytwórcy energii (elektrownie) kształtujący podaż - po kilku repolonizacjach są to niemal same jednostki należące do firm państwowych (PGE, Energa, Enea, Tauron);
- w środku mamy "niezależną" giełdę - TGE;
- a sprzedawcy energii kształtujący popyt na "niezależnej" giełdzie to też niemal same firmy państwowe (PGE, Enea, Energa, Tauron).

I minister energii tłumaczy, że wzrost cen w trakcie mniej więcej roku ze 165 zł/MWh do ok. 300 zł/MWh spowodowały niezależne od rządu czynniki "rynkowe" i "niedobra Unia".

Doprawdy trudno w to uwierzyć. I - co najistotniejsze - nie wierzy też pewnie sam rząd, stąd w obawie o gniew obywateli obiecuje wspomniane rekompensaty, jakże trudne do formalnego i technicznego wdrożenia.

Żyjemy w ciekawych czasach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz