wtorek, 5 marca 2019

Pieniądze wirtualne

Przeciętny obywatel wyobraża sobie, że rząd "musi dokładnie liczyć" ile ma pieniędzy. Być może kiedyś tak było. Ale dzisiaj na europejskich i nie tylko salonach króluje keynesizm, czyli teoria wywoływania wzrostu gospodarczego przez wzrost wydatków publicznych.

Keynesizm był przez lata ograniczany przez słowo "odpowiedzialność" oraz przez inną teorię, mianowicie tę dotyczącą wpływu podaży pieniądza na inflację oraz dewaluację waluty. Ale wówczas pieniądze ... istniały i ktoś "mógł je naprawdę policzyć".

Tymczasem wraz z implementacją euro dla wielu krajów o różnej stopie życiowej i różnych gospodarkach ... wszystko się zmieniło. Eurokraci mieli do wyboru albo dać zbankrutować walucie oraz kilku słabszym krajom strefy euro, albo odejść od zasady "dokładnego liczenia". Oczywiście wybrali drugie wyjście, które zaowocowało między innymi takim curiosum ekonomicznym jak ujemne stopy procentowe, czyli jedna instytucja pożyczając drugiej instytucji pieniądze, z góry mogła założyć, że na tym straci. No i poszło już z górki.

Oczywistym następnym krokiem była nacjonalizacja długów. A może lepszym słowem byłoby zinstytucjonalizowanie długów - kolejne curiosum. Nie nacjonalizacja, bo przecież nie chodzi o jeden rząd, tylko raczej instytucje strefy euro. Nazywa się to oficjalnie polityką luzowanie ilościowego.

Wobec skupu obligacji i innych długów przez EBC (Europejski Bank Centralny) pieniądz oderwał się od bazy. Do tego doszła znacząca digitalizacja pieniądza, czyli w konsekwencji kolejne curiosum: pieniądz realnie nie musi istnieć. Mając "pieniądze" w dowolnym banku, wyobrażamy sobie, że kiedyś stawimy się w tym banku i wszystkie środki zostaną nam wypłacone z kasy. Tymczasem jest to coraz mniej możliwe, raczej zalogujemy się na stronę banku, poklikamy w klawiaturę i dzięki temu klikaniu salon samochodowy wyda nam nową kię sportage. Zamiast realnym pieniądzem zapłacimy więc elektronicznym zapisem. Dużo prawdopodobniejsze jest też, że za jakiś czas pieniądz w formie istniejącej (papier, metal) w ogóle zniknie. Kolejne pokolenia w coraz mniejszym stopniu używają pieniądza rzeczywistego, a w coraz większym - płacą kartą, telefonem, blikiem i czym tam jeszcze da się płacić za swoje zakupy, nawet drobne. Praktycznie nie ma już sklepów bez terminala, a zakupu na przykład karnetów narciarskich dokonuje się przez bardzo użyteczne ... ładowanie karty. I czy tego chcemy, czy nie, w tym kierunku zmierza przyszłość.



Pieniądz przestał być rzeczą i zaczął być po prostu obietnicą, zapisem w grze jak w brydżu, punktami jak w grze komputerowej. Nie tylko na poziomie drobnych transakcji, także na poziomie budżetu państwa, czy obrotu bankowego. Przerzuca się z jednego konta na drugie konto zapis (czyli pieniądze, które ... nie istnieją jako rzecz) i bank obiecuje, że do nas należy określona wartość punktów w tej grze, w Polsce zwana złotówkami.

Oczywiście, w tle pozostaje bezpieczeństwo istnienia, poprawności i trwania tych zapisów, banki (czyli krupier) zabezpieczają lepiej lub gorzej się przez ryzykiem ataków hakerów, robią kopie zapasowe tych zapisów w grze, ale to jedna strona medalu. Po drugiej stronie jest aksjomat uczciwości krupiera (czyli banku), bo przed jego oszustwem zabezpieczenie jest raczej mało możliwe. Obyśmy nie musieli testować prawdziwości tego aksjomatu.

Wobec takich faktów rządy poszczególnych krajów mogły się zachować, jak oszczędzacze, którzy starają się "dokładnie wszystko policzyć" lub pójść ścieżką "wydawania pieniędzy, których nie ma". Oczywiście powoli zaczynają wybierać to drugie rozwiązanie. A sprzyja im ... poziom opodatkowania bezpośredniego i pośredniego konsumpcji. Mamy więc kolejne curiosum: każdy pieniądz wrzucony przez budżet na rynek, w znaczącej mierze wraca następnie do budżetu bezpośrednio w postaci podatków od konsumpcji oraz pośrednio w postaci różnych podatków bezpośrednich i pośrednich wynikających ze zwiększenia obrotu gospodarczego i zysków firm.

Gdy rząd wprowadzał na "rynek" ograniczony (od drugiego dziecka do 18 lat oraz od pierwszego przy niskich dochodach) program wypłaty bezpośrednio 500 zł na dziecko dla rodziców, ekonomiści łapali się za głowy. Wydawałoby się, że słusznie.
— Nie ma tych pieniędzy — mówiono. I dodawano: — Budżet zostanie zrujnowany i wpadniemy za chwilę w kryzys.

Potem miało miejsce jeszcze kilka zdarzeń. Co prawda obywatele Szwajcarii zdecydowali o odrzuceniu "dochodu gwarantowanego" na każdego obywatela w referendum, ale już Włosi takiego pomysłu nie odrzucili. Rząd Niemiec (i nie tylko) z kolei postanowił nowym imigrantom wypłacać "kieszonkowe", bo przecież muszą z czegoś żyć. 

A w Polsce nie nastąpiła żadna katastrofa gospodarcza. Dlaczego? Zdaniem rządu - bo sami siebie uważają za pięknych, mądrych i skutecznych w ściąganiu podatków i ściganiu mafii vatowskich. Moim zdaniem - bo pieniądz realnie nie istnieje oraz bo wrócił do budżetu z powodów jak wyżej

No i mamy kolejne obietnice bezpośrednio powiązane z keynesizmem: dodatkowa emerytura, 500 plus także na pierwsze dziecko, zwolnienie z PIT do 26 roku życia (czyli w przeważającej mierze dla dorabiających studentów lub nisko opłacanych młodych pracowników fizycznych), powrót autobusów na wieś (pisałem o problemie wykluczenia komunikacyjnego 14 mln osób) oraz obniżenie kosztów pracy (tu nie znamy jeszcze szczegółów). Programy te warte ponoć 40 mld zł mają na pewno w sobie cel wyborczy (wsparcie elektoratu partii rządzącej) oraz cel socjalny (wsparcie grup raczej niezamożnych). Ale nawet w oficjalnych wypowiedziach polski premier nie kryje, że mocnym celem jest także zapobieżenie kryzysowi gospodarczemu i rozruszanie gospodarki poprzez podaż pieniądza.
— Ale przecież nie ma tych pieniędzy — powtórzą sceptycy. I dodadzą z nadzieją: — Budżet zostanie zrujnowany i wpadniemy za chwilę w kryzys.
— Pewnie że ich nie ma — można odpowiedzieć. I dodać cynicznie: — Dziś w ogóle przecież pieniędzy nie ma. One nie istnieją. Istnieje tylko jakiś zapis w grze.

Wszyscy, którzy dziwią się polityce keynesizmu naszego i innych rządów (nie łudźmy się, inni mają tak samo) i dziwią się, że nie wywołuje ona na razie kryzysów zapominają o tych faktach. A rządy, banki komercyjne, banki narodowe, EBC i inne instytucje mają dwa wyjścia:
  • dokładnie zacząć liczyć pieniądze i zacząć oszczędzać - oczywiście na obywatelach
lub
  • multiplikować zapisy w grze w postaci wirtualnych euro, złotówek, koron, forintów.
Wyjście pierwsze grozi kryzysami ekonomicznymi oraz — co ważniejsze dla polityków — społecznymi. Ludzie zasadniczo nie interesują się "skąd biorą się pieniądze", interesuje ich natomiast to, aby "ich nie brakło". Wyjście drugie zapewnia, że pieniędzy nie braknie. Dlatego najbliższa przyszłość będzie należała raczej do rozwoju keynesizmu, niż jego zaniku.

To zmierza do finalnego curiosum: opłaca się wydawać pieniądze, których nie ma, bo dzięki temu one się za chwilę pojawią.

A dalsza przyszłość?
Pozostawimy długi do spłacania naszym wnukom — powiedzą znów sceptycy.
— Po pierwsze można żartem stwierdzić, że "Europa" nie będzie miała wnuków, bo nowoczesne społeczeństwa inwestują w karierę w korpo, wakacje na Bali i LGBT. Jak już wszędzie "wygra" LGBT, to przecież nie będzie kolejnych dzieci (jakaż niesprawiedliwa ta natura) i w konsekwencji wnuków. Po drugie, odchodząc od żartów, to spłacanie długów przez nasze wnuki jest ... nieprawdopodobne. Bo jak już nasze wnuki dojdą do władzy, to uchwalą takie prawa, które długi ich dziadków uznają za możliwe do natychmiastowego umorzenia. Ot, prosta kalkulacja wyborcza. Rządzi większość, a która większość sama siebie zmusi do odpowiedzialności? No która? — odpowiemy.
— To co z tymi długami? — zapytają sceptycy.
Prędzej lub później (raczej później, bo wszyscy się tego momentu boją) te zapisy w grze zostaną skasowane, odpisane, czy jak to się fachowo nazywa, co stworzy drobny problemik dla instytucji. Drobny, bo dzięki prawu multiplikacji tychże zapisów czy punktów, kasacja nastąpi tylko po jednej stronie (pasywa), pozostawiając nienaruszone zapisy po drugiej (aktywa). Bilans się nie zgodzi, powiedzą księgowi, ale kogo to obchodzi? Nikt nie zaryzykuje wojen ani rozruchów społecznych, bo te zazwyczaj prowadzą do rewolucji, a rewolucje do ... wymiany elit. Ponadto to kto się na tym realnie zna? Przyznajcie z ręką na sercu, jak bardzo interesujecie się finansami publicznymi? Jak często i jak dokładnie analizujecie wpływy i wydatki państwa? Jeśli ktoś dokonuje takiej analizy, to mowa tylko o garstce ekspertów lub raczej ludzi uważających siebie za ekspertów. A garstka ekspertów ma głos nieistniejący w debacie publicznej — odpowiemy.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz